Opieka naprzemienna ma pewien walor… administracyjny. Otóż dopóki trwa, zamrożony jest temat alimentów. Dlatego adwokaci uświadamiają rodziców, nierozumiejących nagłej determinacji drugiego rodzica w kwestii opieki, skoro w czasie trwania związku druga osoba była niezbyt zainteresowana angażowaniem się w wychowanie dzieci: „Gdy nie wiadomo, o co chodzi, chodzi o pieniądze”. Fakt, że dla wielu osób jest to krzywdzące. Rodzicom w konflikcie trudno dostrzec istnienie innej motywacji niż finansowa u drugiej osoby, domagającej się opieki naprzemiennej. Podczas ostatniej dekady pracy w gabinecie widziałam właściwie każdy wariant: zarówno te, w których najbardziej uzasadnioną hipotezą był cynizm finansowy, jak i takie, w których chodziło o chęć ratowania relacji i niezgodę na bycie „odsuniętym rodzicem”. Bywały też inne, skomplikowane sytuacje, gdzie wchodziły w grę wielostronne rozgrywki z nowymi partnerami, zaburzenia psychiczne i osobowościowe rodziców, także próby ratowania własnego wizerunku w rozpadzie związku.
Warunkiem formalnym ustalenia przez sąd opieki naprzemiennej jest zgodność między rodzicami. Pamiętajmy jednak, że czasem jest to rozwiązanie obierane oddolnie przez rodziców, którzy nie chcą wchodzić na drogę prawną. W jednym i drugim przypadku chodzi o tzw. wspólne wykonywanie czynności wychowawczych. Czy zawsze wspomniana zgodność jest prawdziwa? Czy powszechność podobnych rozwiązań w zatomizowanych społeczeństwach skandynawskich nie jest raczej oznaką obojętności niż umiejętności porozumienia? Czy czasem nie stanowi rodzaju okupu za święty spokój w niełatwej dotąd relacji? Przecież gdyby relacja ta miała prawdziwy potencjał komunikacyjny, prawdopodobnie nie doszłoby do rozstania.
Łatwo można trafić na informację, że na Zachodzie, gdzie jest to popularne rozwiązanie, czasem to rodzice naprzemiennie wprowadzają się i wyprowadzają z domu, w którym na stałe zamieszkuje dziecko. Wydaje się to lepszym rozwiązaniem – ponieważ nie ono ponosi wówczas główny koszt ciągłego dostosowywania się, ale te osoby, dla których rozpad małżeństwa czy związku był celem. Analogicznie z kosztem dostosowywania się, który powinna ponosić osoba dorosła, a to jej wybory zdecydowały o rozpadzie rodziny – jeśli jest to określone. Obawiam się, że pomysł z porozumieniem mającym na celu naprzemienne przejmowanie dzieci ma na celu bardziej zniwelowanie rywalizacji rodziców o to, kto daje z siebie więcej w opiece, niż faktyczne dobro dzieci. Oraz zakamuflowanie, naturalnego po rozpadzie rodziny, dyskomfortu. Sam rozpad powoduje, że ktoś z dorosłych będzie bardziej obciążony wychowywaniem dzieci, które w optymalnej sytuacji oboje powinni dźwigać jednocześnie. Nie naprzemiennie.
Na stronie „Centrum spraw rozwodowych” przeczytałam zaskakujące zdanie: Większość psychologów uważa, że opieka naprzemienna jest rozwiązaniem zdecydowanie korzystniejszym dla dziecka, niż zamieszkanie tylko z jednym z rodziców. Nie wiem, jakich psychologów o to pytano. Częste zmiany, brak stabilności, konieczność przestawiania się na inne standardy oczekiwań, reguł, a przede wszystkim: brak stałego gniazda, stałego przestrzennego punktu odniesienia w codziennym życiu (swojego kącika), to z całą pewnością czynniki ryzyka. Jak to ujął pewien tata, mówiąc o swojej córce: „co jest tak naprawdę tylko jej: plecak, który nosi na plecach”. Elementem wspólnym, tworzącym dom jak z wiersza Chotomskiej – „chodzę sobie po tym świecie, nosząc własny dom na grzbiecie – i co na to powiecie?”. Pamiętajmy, że tryb koczowniczy sprawdzał się wtedy, gdy cała społeczność przenosiła się z miejsce na miejsce razem. Dziś oddelegowujemy do tego dzieci, czasem tłumacząc to ich domniemanym dobrem, a nawet wolą.
W przypadku dzieci wyrażających wolę naprzemiennego mieszkania u każdego z rodziców – dobrze jest umieć odczytywać, co może wynikać raczej z próby ujarzmienia wewnętrznej rozterki, a co jest pragmatycznym rozwiązaniem (do obrania którego będzie zdolny raczej starszy nastolatek). Dziecko nie zawsze sygnalizuje wprost – a w złożonych, obarczonych konfliktem lojalności sprawach – bardzo rzadko. Podobnie w przypadku dzieci małych, poniżej wieku szkolnego. To jakość snu, jedzenia, ogólnego pobudzenia, tempo rozwoju lub jego zaburzenia sygnalizują u maluchów, że są obarczone silnymi stresorami. Bywa, że coś, co wygląda na neurologię czy somatykę, wcale nią nie jest. Trzylatek, dojeżdżający co trzy-cztery dni z innego miasta do przedszkola, traci na dostosowanie tyle energii psychicznej, że jego problemy bardzo się wzmacniają. Częste są historie, że dzieci potrzebują kilku dni na przestawienie się na normalne tory po powrocie od drugiego rodzica – i bez opieki naprzemiennej. W takich sytuacjach ten wybór oznacza nieustanne dysregulowanie dziecka. Pamiętajmy, że im mniejsze dziecko, tym ważniejsza jest stałość miejsca i osób. Zwłaszcza możliwość pełnienia roli codziennego, dostępnego opiekuna tzw. głównej figurze przywiązania, czyli osobie, którą dziecko w niemowlęctwie uznało za najlepiej je rozumiejącą, czyli zapewniającej największe bezpieczeństwo. Zwykle jest to mama, a zaraz po niej tata – ale tylko tata od początku zaangażowany w opiekę. Porażają pomysły nieobecnych w wychowaniu ojców, którzy grożą: „tylko czekam, aż je odstawisz od piersi” – by ustanowić opiekę naprzemienną. Taka postawa raczej sygnalizuje brak niezbędnej zgodności między rodzicami. Warto zdekodować sygnały dzieci: najczęściej nie chcą one zmian miejsca, ale relacji i możliwej wspólnoty z rodzicami.
To bardzo istotna prawda, brak kontaktu z jednym z rodziców również jest czynnikiem ryzyka. Niestety, „opieka po równo” – jest najwygodniejsza dla dorosłych. Każde dziecko, nawet najbardziej zdeterminowane (logiczne, że im bardziej dziecko chce zachować „dom jak dawniej”, tym bardziej ochoczo będzie uczestniczyć w tym systemie), będzie po prostu zmęczone ciągłymi przeprowadzkami. Teraz dla pełnego obrazu dodajmy dodatkowy czynnik, charakteryzujący nasze, coraz bardziej patchworkowe, czasy. Dla niektórych dzieci oznacza to naprzemienne mieszkanie w kilku zupełnie odmiennych zestawach ludzkich, gdy każde z rodziców ma nowego partnera, a każdy z partnerów ma dzieci z poprzednich związków – w opiece naprzemiennej. Do tego pojawiają się nowe latorośle (które mają dla odmiany stały dom, nie muszą się co kilka dni wyprowadzać...). Bynajmniej nie jest to futurystyka. To realne sytuacje. Oczywiście można na siłę szukać pozytywów i domniemanych plusów całej sytuacji (jak stara się to robić literatura zachodnia) – niemniej jest ona obciążająca i co najwyżej może zostać zneutralizowana, jeśli dziecko ma szczęście do sprzyjających okoliczności.
Wychowujemy pokolenie, które na różne sposoby krzywdzimy, organizując im (jako wyrównanie za komfort życia i sytość?) bombardowanie utrudnieniami życia codziennego. Jakie efekty będzie miało dla psychiki kolejnych pokoleń uznanie, że tryb koczowniczy (w zupełnie stacjonarnym społeczeństwie) to norma wychowawcza? Nie wiemy. Ryzykujemy, że jednym z opcjonalnych skutków, oprócz innych, niezliczonych negatywnych następstw, będzie wdrukowana – przez nietypowy bieg lat dzieciństwa – niezdolność do stworzenia stałego domu.