Czy nauka tylko przez zabawę?

7 listopada 2022

O proporcjach między wysiłkiem i przyjemnością.

Czy nauka tylko przez zabawę?

7 listopada 2022

Czy nauka tylko przez zabawę?

Czy nauka tylko przez zabawę?

O proporcjach między wysiłkiem i przyjemnością.

Na pewno każdy z nas słyszał kiedyś zdanie, że najlepiej uczyć przez zabawę – bo i wysiłku wtedy się nie odczuwa, i mózg lepiej przyswaja. Same korzyści. Jednak – czy zawsze?

Badania jasno wskazują, że efektywność nauczania jest proporcjonalna do zaangażowania, do działania osoby, która się uczy. To dlatego zabawa wydaje się remedium – przy tym wyzwala pozytywne emocje, więc chęć do podejmowania aktywności edukacyjnych jest większa. Z tych prostych założeń zrodził się cały nurt edukacyjny, który postuluje i preferuje tzw. aktywizujące metody nauczania, a z niego trend, by zawsze uczyć, bawiąc. I wszystko byłoby dobrze, gdyby nie jeden drobiazg.

Drobiazgiem tym jest uproszczenie, które wypaczyło skądinąd dobre pomysły i metody. Otóż dziś – w imię wspomnianych metod aktywizujących i dobrej zabawy – porzucono tę prawdę, że edukacja ma jednak u swoich podstaw wysiłek, który trzeba włożyć, aby zdobyć wiedzę. A włożenie tego wysiłku łączy się zwykle z nagięciem naszej woli do zrobienia czegoś, co nie zawsze jest łatwe czy (w danym momencie) atrakcyjne.

Często się dziś zdarza, że młody człowiek przychodzi na lekcję z nastawieniem: „No, to teraz mnie naucz!” i jest święcie oburzony, gdy okazuje się, że sukces pedagogiczny ma zależeć od jego pracy. Do tego lekcja nie zawsze przypomina show, a częściej żmudne, powtarzalne czynności (wszak repetitio est mater studiorum – powtarzanie jest matką wiedzy). Potem taki młody człowiek przychodzi do domu i skarży się rodzicom, że w szkole to nuda, pan czy pani nieciekawie tłumaczy i każe robić notatki z przeczytanych tekstów albo rozwiązywać znowu takie same zadania.

I to jest ten moment, kiedy reakcja nasza – rodziców – może bardzo mocno wpłynąć na morale i zapał dziecka. Zasadniczo można tu przyjąć przynajmniej dwie postawy (z różnymi, rzecz jasna, wariacjami).

Pierwsza: „No wiesz, w szkole już tak jest. Ja też się nudziłem/am na lekcjach, ale jakoś trzeba przez to przebrnąć. Wiadomo, nauczyciele teraz mają lepsze narzędzia, to mogliby się postarać, a nie kazać się uczyć na pamięć bezsensownych rzeczy, które nigdy się w życiu nie przydadzą (przecież wszystko da się wyszukać w internecie!). I te lekcje to atrakcyjniejsze powinny być – rozumiem, że ci się nie chce”.

Druga: „Wiesz, że wszystko, co wartościowe, wymaga wysiłku? Jasne, świetnie jest, kiedy lekcje są atrakcyjne. Jednak nic nie zastąpi twojej pracy – ani talent, ani wspaniałe lekcje. Żeby czegoś się dobrze nauczyć, trzeba robić te notatki (wtedy zapamiętujesz!) i zadania. Też czasem nie miałem/am ochoty tego robić i uważałem/am, że do niczego mi się to nie przyda. A już niejeden raz się przekonałem/am, że te wszystkie rzeczy składają się na ogólną wiedzę o świecie, która pozwala nam wśród mnóstwa informacji, które zewsząd docierają, ocenić, co jest prawdziwe, a co nie” .

Nietrudno się domyślić, że często łatwiej przychodzi nam zająć pierwsze stanowisko i, w geście solidarności z dziećmi, ponarzekać na system edukacji i nudnych belfrów, którzy nie uczą niczego praktycznego. Wydaje nam się, że to pozytywnie wpływa na naszą relację z dzieckiem: okazuje się, że je rozumiemy i ono to na pewno doceni. Jednakże rezultat nie musi być taki, jak zakładaliśmy. Dziecko być może rzeczywiście poczuje się zrozumiane przez rodzica, ale taka reakcja tylko wzmocni jego roszczeniową postawę i sprowadzi do zera jakąkolwiek motywację do zdobywania wiedzy. Może ktoś zarzuci, że „przesadzam” – ja jednak w swojej karierze nauczycielskiej spotkałam niestety już wystarczająco wielu uczniów, którzy zostali utwierdzeni przez rodziców w przekonaniu, że nauczyciel musi nauczyć dziecko, a jeśli dziecko czegoś nie umie, to jest to wina wyłącznie nieudolności pedagoga. Jednocześnie równie często zdarzają się rodzice, którzy przychodzą na wywiadówki i rozkładają ręce, „bo dziecko nie chce się uczyć” oraz szeroko otwierają oczy ze zdumienia, kiedy okazuje się, że sami (oczywiście bez złej woli!) swoimi niefortunnymi uwagami pozbawili je motywacji do nauki.

Ale wróćmy do naszych postaw. Co jest charakterystyczne w tym drugim, wspomnianym sposobie reakcji na dziecięce narzekania? Tu dziecko też ma mieć poczucie, że jest rozumiane. Jednakże rolą rodzica jest pokazanie celu (notabene jest to też obowiązkiem nauczyciela, który powinien podkreślać zasadność działań proponowanych dzieciom, ale to już temat na zupełnie inne opowiadanie) wysiłku, który sprawia trudność czy też wydaje się bezsensowny. Nie proponuję tu zatem zbyć dziecko krótkim: „Tak już jest, masz się uczyć i koniec!”, ale wytłumaczyć, po co to wszystko.

Jest jeszcze jedna ważna kwestia, której nie sposób pominąć, poruszając temat nauki przez zabawę – odpowiedniość. Jeśli chodzi o małe dzieci, to rzeczywiście najlepsze efekty edukacyjne można osiągnąć właśnie w ramach zabawy. Angażowanie kilkulatków do różnych działań sprawi, że zapamiętają dużo więcej niż jeśli podamy im suche dane z podręcznika. Więcej też nauczą się, kiedy same wykonają jakieś zadanie, niż kiedy obejrzą demonstrację. To chyba jasne i znakomicie sprawdza się przy uczeniu podstawowych umiejętności. Co jednak dalej, gdy wchodzimy na inny poziom edukacyjny i pojawiają się zagadnienia abstrakcyjne, a ilość treści do zapamiętania robi się dużo większa?

Wtedy działanie (przez które uczy się nasz mózg) musi zostać zmodyfikowane. Proporcja zabawy i świadomie wkładanego wysiłku się zmienia. Może to przebiegać drastycznie lub być umiejętnie przeprowadzone – niemal niezauważalnie. Jeśli dziecko od najmłodszych lat jest przyzwyczajane do różnych metod edukacyjnych, łatwiej przyjmie to, że w pewnym momencie tych powtarzalnych, wymagających wysiłku ćwiczeń będzie więcej niż zabawy, bo tego wymaga (w danym momencie) przedmiot nauczania. Natomiast jeśli np. w czasie nauczania początkowego jest przyzwyczajone do edukacji tylko przez zabawę (rozumianą jako brak wysiłku i przymusu woli), potem będzie rozczarowane, bo w najwrażliwszym okresie nikt nie nauczył go, że nauka czasem musi wyglądać inaczej.

Zatem nie można ograniczać się wyłącznie do metod aktywizujących, bo niezwykle cenne jest utrwalanie w dzieciach potrzebnych nawyków edukacyjnych i świadomości, że różne przedmioty wymagają różnych metod, a nie zawsze najprzyjemniejsza z nich jest tą najlepszą.

Zapytać by można, jak przekonać dzieci do tych mniej atrakcyjnych metod? Jest kilka sposobów. U starszych dobrze działa mówienie o celowości. To ma same zalety: dziecko wie, po co działa (nawet jeśli mu się to nie podoba), poza tym czuje się potraktowane poważnie, kiedy rodzic czy nauczyciel wyjaśnia, czemu taka metoda została wybrana do nauczenia konkretnej rzeczy albo czemu właściwie trzeba się tego uczyć. To jedno – choć dość trudne i wymaga zarówno od nauczyciela, jak i od rodzica autorefleksji.

Drugi sposób jest poniekąd łatwiejszy, choć u każdego jego realizacja będzie wyglądała inaczej. Chodzi o to, aby coś z pozoru nieatrakcyjnego uczynić atrakcyjnym. Niemożliwe? Podam przykład. Uczniowie nie przepadają za robieniem notatek (niechęć do pisania to też temat na inny artykuł…). Najchętniej zrobiliby: kopiuj – wklej – drukuj. Jeśli już nawet wiedzą, że ich sposób nie sprawi, że cokolwiek zapamiętają, to nadal bywają nieprzekonani do ręcznego zapisywania informacji. Można im zaproponować, by te notatki zrobili „po swojemu” – tak, żeby im się podobały. Dziewczęta wtedy kolorują teksty, panowie konstruują jakieś „mapy myśli”; mam nawet kilku uczniów, którzy w swoich zeszytach tworzą czasem komiksy.

Nie bez znaczenia są też swego rodzaju ćwiczenia mentalne. Tu jako ilustracją posłużę się anegdotą z moich własnych, nieco już prehistorycznych (zdaniem uczniów) czasów licealnych. Otóż na początku szkoły średniej byłam umiarkowaną fanką zdobywania wiedzy historycznej. Interesowała mnie literatura, ale w klasie humanistycznej trzeba było intensywnie uczyć się historii. Zapamiętywanie tego wszystkiego było dla mnie nie do zniesienia (rozważałam nawet opcję porzucenia literatury – przez tę historię – i podążenie za moją drugą stroną zainteresowań, chemią i fizyką, w klasie o zupełnie innym profilu). Pewnego dnia mój stryj zastał mnie w rozpaczy nad podręcznikiem do historii. Kiedy już się wyżaliłam, że to jest bez sensu i mi się do niczego nie przyda, a tylko tracę czas, coś mi zaproponował. Powiedział, żebym wyobraziła sobie, że to jest fascynujące i że bardzo to lubię. Albo że to wyzwanie i mogę być w tym najlepsza, jeśli tylko chcę. Popukałam się w głowę, a stryjek wrócił do domu. Jednak potem stwierdziłam, że co mi szkodzi, gorzej nie będzie. Spróbowałam z wyobraźnią i nie wiem, czy to siła autosugestii, ale nauka historii przestała sprawiać mi jakiekolwiek trudności do tego stopnia, że nawet osiągnęłam co nieco w przedmiotowej olimpiadzie. Abstrahując już od tego, że historia naprawdę jest fascynująca (kiedy uświadomimy sobie, że to opowieść o tych wszystkich ludziach, którzy żyli przed nami, o ich decyzjach, błędach i sukcesach), kluczem dla mnie okazało się nastawienie. I nudne wkuwanie przestało być nudne. Zatem nauka nie zawsze musi być zabawą. Czasem nawet nie powinna. Im wcześniej uświadomimy naszym dzieciom, że wymaga wysiłku i pewnej dyscypliny (jak całe ludzkie życie!), tym więcej (i z większą przyjemnością) się nauczą. Przez kształtowanie ich wewnętrznych postaw możemy sprawić, że zdobywanie wiedzy będzie dla nich zawsze atrakcyjne.

Patrycja Przybysławska


Redakcja photo
Redakcja

Data utworzenia: 7 listopada 2022