Miałam wzór. Był to dom mojej ciotki i wuja, tak zwane Zalesie. Na święta do stołu siadało ze 30 osób. Ksiądz na honorowym miejscu, dalej wszyscy nasi powinowaci, a pod stołem często psy i mniejsze dzieci (uwielbiały tam być). Młodzież miała dodatkowy stolik.
Wspólnota, radość z bycia razem, niekończące się opowieści rodzinne z dawnych lat, a wieczorem brydż, słuchanie muzyki, czasem wspólne oglądanie filmu, spacery, a nawet tańce.
Czego się nauczyłam? Tego, że rodzina (w sensie klanu) powinna być często razem, spotykać się i wspierać, a nawet – pomimo waśni (a gdzie ich nie ma?) – móc na siebie liczyć. Starsi byli traktowani z szacunkiem, choć – jak to bywa – ich polecenia nas złościły, a kilka osób samotnych (gosposia, starsza ciocia) miały w Zalesiu dożywocie.
Parę obrazków: ciotka ratująca życie kalekim ptakom i pisklakom; pamiętam gawrony i kawki, które wypadły z gniazda, a nawet gęś oraz małe wiewiórki, no i oczywiście psy i koty. Moja nauka gotowania i pomoc w kuchni ciotce. Do tej pory poszukuję smaku zalesiańskiego sernika. Przepis jest, ale może ręce nie te? I najważniejsze – wieczorne wspólne słuchanie czytanych przez wuja książek, np. Trylogii Sienkiewicza. Na szczęście wszystko było nagrywane i kiedy odtwarzali nam to bracia cioteczni w Kanadzie, podczas jazdy samochodem, moja osiemnastoletnia córka nie chciała wyjść z auta, żeby obejrzeć lodowiec, póki fragment z bitwą się nie skończył. A przecież ona nie lubiła Trylogii!
No i nostalgia – szczekanie psa, w tle bicie zegara, domowe dźwięki. Och, jakie to piękne!
Co jeszcze? – Zapach jaśminu, którym dom był otulony i widok oświetlonego okna w kuchni z widocznym stołem, do którego, jak wędrowiec do celu, zmierzałam po otwarciu furtki.
Dorosłam, postanowiłam założyć Zalesie II. Dom, do którego wszyscy będą mogli przyjeżdżać i żyć wspólnotowo. Czworo dzieci, brak pieniędzy, ale jednak się udało. Obecnie mieszka z nami najstarsza córka z trójką małych dzieci i z mężem obcokrajowcem. Córka jest stale w drodze, jeździ po świecie z całą rodziną, ale tu ma bazę. Pomieszkują sporadycznie też inne dzieci.
Przez dziesięć lat mieszkał z nami mój tata, chory na zespół Alzheimera. Dożył 94 lat, a według lekarzy miało to być maksymalnie pół roku po zabraniu go ze szpitala. Tata miał wiele chorób, między innymi wylew krwi do mózgu, udary, zakrzepicę płuc, no i inne. Nie powiem, że było łatwo. Dom był wtedy czteropokoleniowy. Pełno ludzi, pies i kot, a w tym chory dziadek. Początkowo leżący, potem na wózku, a potem chodzący, a wręcz uciekający z domu, gdy był przerażony i pewny, że znowu jest w gułagu na Syberii. W opiekę nad tatą weekendowo włączała się trójka mojego rodzeństwa. Sprzyjało to naszej integracji i wzajemnemu poznaniu się, bo gdyby nie to, to nie znaleźlibyśmy czasu na częstsze spotkania rodzinne budujące więzi i bliskość. To dzięki chorobie ojca zaprzyjaźniłam się z siostrami. Tata miał urojenia, bywał agresywny, nieprzewidywalny i nas nie rozpoznawał. Trzeba było go pilnować dzień i noc. Miewał też dobre dni, pełne uśmiechu, zadowolenia i wdzięczności. Pamiętam, że gdzieś po sześciu latach pobytu taty u nas uświadomiłam sobie, że za mało go przytulam i całuję i że za mało mu mówię, że go kocham. Po prostu wzorowo się nim opiekowałam, ale to było za mało. Starsi ludzie potrzebują tyle słów miłości i uścisków co małe dzieci, choć jako obiekt są zdecydowanie mniej przyjemni. I zaczęłam to konsekwentnie realizować. Opatuliłam tatę miłością. Może dlatego czekał ze śmiercią, aż wrócę tego dnia z pracy? Może dlatego, kiedy przez ostatnie miesiące leżał już w łóżku, nie kojarzący nic i bełkoczący, całował mnie po rękach? Nie zawsze byłam dla niego taka dobra, jak bym chciała, bo bywał denerwujący i momentami groźny. Przetrzymałam i to, i różne choroby – kilka razy zapalenia płuc, mikroudary, raka skóry. Wszystko w domu. Końcówka jego życia to hospicjum domowe, ale w sumie i wtedy radziliśmy sobie sami. Pięknie umarł. Przytulony przeze mnie, z modlitwami i gromnicą. Spokojnie, bardzo spokojnie. Jestem przekonana, że wyszedł z ciała i poszedł tam wyżej.
Wiem, że Państwo mogą myśleć, że jestem taka cacana, lukrowana i dzielna.
Otóż nie.
Ja go po prostu kochałam, no i dorosłam do takiej decyzji, a mój mądry mąż sam wyszedł z tą inicjatywą i wykonywał przy tacie ciężkie prace: kąpiele, przewijanie, gonienie po osiedlu, no i spacery – długie spacery, wcale nie łatwe.
Od taty dostałam pierwszy pierścionek (w wieku około 12 lat). Tata nauczył mnie pływać i spływał z nami kajakami, np. Wisłą, na trasie Warszawa-Gdańsk. Tata uczył mnie prawdziwej historii Polski, matematyki i chodził ze mną samą do opery. Jeździł z nami syrenką po całej Polsce. Zamykam oczy i widzę go, jak o zachodzie słońca jedziemy po Helu i tata śpiewa: „Upływa szybko życie, jak potok mija czas, za dzień, za noc, za chwilę razem nie będzie nas…” Tata odszedł. Mam wielki spokój w sercu, że udało nam się dać mu piękną końcówkę życia. Przede mną następne wyzwania. Teściowa, 88 lat. A tu już nie ma takiej chemii. Może Bóg pomoże?
Bywam bardzo zmęczona i wtedy – chleb oddany – włączają się dzieci. Właśnie wróciłam z Grecji, z wyjazdu z moją najmłodszą córką (29 lat). Opatulona jej miłością i troską. Choć wyjazd prosty nie był. Stary wilk i młody wilk, obie samice alfa. Może po prostu kocha się – pomimo?
Dzieci lubią ten trudny, wielopokoleniowy dom. Kuzyni też. Ciociu Haniu! Mam Zalesie II!