Ze szkolnej ławki
Dawno temu, kiedy sama uczęszczałam do szkoły, nie wyobrażałam sobie nawet, że mogą istnieć placówki, w których dziewczęta i chłopcy nie uczą się w jednej klasie. System koedukacyjny był dla mnie zupełnie naturalny, a podział według płci prawdopodobnie wywołałby we mnie opór, podyktowany pragnieniem równości (wówczas bardzo płytko i błędnie rozumianej). A jednak bez trudu potrafię sobie przypomnieć bardzo wiele sytuacji, z naprawdę różnych etapów edukacyjnych, w których potrzeba zróżnicowania metod dydaktycznych czy wychowawczych właśnie ze względu na płeć była szczególnie paląca. Pamiętam, jak z koleżankami wzdychałyśmy nad Julią i Romeem, a jednak żadna z nas nie powiedziała nic na ten temat na lekcji – koledzy by nas wyśmiali (tak nam się wydawało). Pamiętam też, jak bardzo denerwował mnie „plusowy” system motywacyjny na matematyce, przez który żyłam w ciągłym stresie (a przedmiot lubiłam, i to bardzo!) – za to moi koledzy prześcigali się w tejże rywalizacji. To tylko dwa przykłady spośród naprawdę wielu. Myślę, że każdy z nas jest w stanie – z perspektywy czasu – przywołać podobne.
W systemowej szkole
Kiedy zostałam nauczycielką, moje pierwsze doświadczenia były związane właśnie z systemową szkołą, w której klasy były (zwyczajnie przecież) koedukacyjne. Wtedy jeszcze przyjmowałam za oczywiste, że pewnych metod po prostu nie da się dopasować stuprocentowo do całego zespołu klasowego. Nie znałam alternatywy. Teraz wydaje mi się to wprost niewyobrażalne, ale podczas całej mojej edukacji zawodowej – studiów, realizowania specjalizacji nauczycielskiej na najlepszym ponoć uniwersytecie w kraju – nikt mi nie powiedział, że edukacja zróżnicowana ze względu na płeć rozwiązuje bardzo wiele problemów dydaktycznych (że o wychowawczych chwilowo nie wspomnę). Oczywiście, wtedy już wiedziałam, że jest kilka szkół żeńskich, może jakieś męskie, ale przedstawione to było jako niszowa pozostałość dawnych czasów, której istnienie motywowane jest wyłącznie powodami wyznaniowymi. Teraz wiem, że to nieprawda.
Olśnienie
Tak się złożyło, że dość szybko trafiłam do jednej z takich żeńskich szkół i okazało się, że z „pozostałością dawnych czasów” nie ma to nic wspólnego. Początkowo byłam nieco przerażona – no bo jak to, same dziewczynki, jak się z nimi dogadać, to przecież nienaturalne! Wspomnienie tych pierwszych obaw bawi mnie do dziś – żadna z nich się nie sprawdziła, natomiast jasno pokazały mi one, jak bardzo ja sama byłam ograniczona w moim myśleniu. Z zapałem zaczęłam zgłębiać temat edukacji zróżnicowanej, dzięki materiałom podsuwanym mi przez koleżanki z pracy. To był naprawdę inny świat. Miałam przed sobą twarde argumenty, badania i przykłady metod dostosowanych konkretnie do edukacji dziewcząt. W praktyce też bardzo szybko przekonałam się, że uczenie samych dziewczynek ułatwia sprawę. Okazało się, że są dużo bardziej otwarte (niż bywało to w klasach mieszanych), nie zawsze potrzebują sztywnego systemu motywacyjnego i – co mnie interesowało szczególnie jako nauczyciela języka polskiego – chętnie mówią o wszelkich wrażeniach związanych z lekturami oraz odważnie przedstawiają swoje hipotezy interpretacyjne. Stosunkowo łatwo też, kiedy nie musiały rywalizować z kolegami, przyswajały zagadnienia z zakresu nauki o języku. Byłam zachwycona, a jednak okazało się, że to jeszcze nie koniec moich przygód z edukacją zróżnicowaną ze względu na płeć.
Ten sam poziom – różne lekcje
Od kilku już lat moja droga zawodowa jest związana ze szkołą, w której są i dziewczęta, i chłopcy. Jednak uczą się w osobnych klasach (żeńskich i męskich), mają też wydzielone przestrzenie w szkole, co nie oznacza, że nie spotykają się wcale – są punkty dnia, różne aktywności, przeznaczone dla wszystkich. Tu zaczęła się prawdziwa przygoda, ponieważ oprócz klas żeńskich, jak dotychczas, zaczęłam uczyć również klasy męskie. I okazało się, że dla dwóch klas na tym samym poziomie edukacyjnym (powiedzmy – w klasie ósmej), ten sam temat trzeba przygotować na dwa różne sposoby.
Dobrym przykładem będzie tutaj omawianie lektury, np. Kamieni na szaniec. Chłopcy wchodzą w temat bardzo szybko. Interesują ich szczegóły wojny obronnej z 1939 roku, więc kontekst historyczny trzeba zarysować szczegółowo, najlepiej z uwzględnieniem zdjęć zniszczonej Warszawy, wymienieniem liczby zabitych i rannych oraz scharakteryzowaniem pierwszych działań skierowanych przeciwko okupantowi. Do tego trzeba być gotowym na mnóstwo szczegółowych pytań o to, czemu bohaterowie nie poszli od razu walczyć, czemu nie mieli pistoletów, a Kamiński opisał tylko jedną zagazowaną restaurację (Paprockiego). Panowie z zapałem przedstawiają akcje dywersyjne, wyrażając swój niedosyt (przecież na pewno było ich więcej!) i są gotowi zainscenizować przebieg akcji pod Arsenałem, kłócąc się przy tym o to, czy była szansa na to, żeby jednak Rudy i Alek wyszli ze sprawy cało, czy też nie (tutaj dobrze poprowadzona dyskusja może być świetnym punktem wyjścia do wychowawczych rozmów o poczuciu obowiązku, subordynacji, przyjaźni, gotowości do poświęcenia). Trudno zakończyć omawianie utworu, bo dyskusja rodzi dyskusję.
Jak omawianie tej samej lektury wygląda w klasie żeńskiej? By nie być posądzoną o stereotypizację, od razu zaznaczę, że nie uważam, żeby któraś z opisywanych przeze mnie klasowych dynamik była lepsza. Są po prostu inne, bo też inna wrażliwość cechuje dziewczęta, a inna chłopców (szczególnie w okresie dojrzewania). Mają też z reguły inne zainteresowania i inne potrzeby. Toteż omawianie Kamieni na szaniec w klasie żeńskiej również zaczyna się od zdjęć, ale nie płonącej Warszawy, a… Alka, Zośki i Rudego. Zwykle korzystamy z pięknie ilustrowanych wydań Naszej Księgarni, więc dziewczęta szybko potrafią sobie wyobrazić bohaterów, to, jakie piękne mieli plany na przyszłość i jak brutalnie wojna im te plany pokrzyżowała. Dziewczęta z reguły nie emocjonują się zanadto informacjami dotyczącymi wojny obronnej, zwracają uwagę nie tyle na statystyki, co na wymiar społeczny – poruszają ich zdjęcia domów, na które spadły niemieckie bomby, snują domysły, co też one zrobiłyby, gdyby przyszło im żyć w tamtym momencie historycznym. Chętniej opisują akcje małosabotażowe – czasem nawet wymyślają, jak można by je usprawnić, mniej entuzjastycznie podchodzą do działań dywersyjnych („przecież mogli zginąć!”). Litują się nad Alkiem i Rudym, ale zauważają też wszystkich dookoła („co mogła czuć jego mama”). Więcej niż o bohaterskich akcjach mówią o przyjaźni, lojalności, relacjach, dyskutują o kwestiach moralnych.
Te dość szerokie opisy chyba dość jasno pokazują (niektóre tylko!) różnice w postrzeganiu rzeczywistości przez dziewczęta i chłopców, które ja dostrzegam niemal na każdej lekcji.
Teraz mogłoby się pojawić pytanie: no dobrze, ale w czym przeszkadza koedukacja? Przecież z tego powodu nagle dziewczynki i chłopcy nie zmieniają swojego postrzegania? Może mogliby się wzajemnie wzbogacić, a nie zamykać w ramach swojej perspektywy?
Pułapka ubogacania
Otóż nie mogliby. W klasie koedukacyjnej (wiem z doświadczenia) ani chłopcy tak chętnie nie dyskutowaliby na tematy batalistyczne („bo tak głupio przy dziewczynach”), ani dziewczyny na pewno nie mówiłby tyle o relacjach i moralności („bo nas wyśmieją”). Do tego nauczyciel musiałby wypośrodkować metody albo przyjąć w bilansie lekcyjnym straty u którejś z grup. Młodzieńcze (mówimy o czternastolatkach) obawy o to, „co oni/one o mnie pomyślą” zahamowałyby wiele ciekawych rozważań.
Nie tylko stereotypy
Nie jest jednak tak, że chłopcy interesują się tylko walką i rywalizacją, a dziewczynki uczuciami. Edukacja zróżnicowana pozwala zauważyć, że obie grupy aktywniej działają też przy okazji tematów pozornie dla nich niecharakterystycznych. Toteż w klasie, w której są sami chłopcy, bardzo dobrze intepretuje się poezję (choć inaczej niż u dziewcząt). Tyle że trzeba zacząć to od innych punktów. Panowie najpierw widzą strukturę – to, jak tekst jest zbudowany. Poziom metaforyczny jest u nich punktem dojścia. Z kolei u dziewcząt zaczyna się właśnie od interpretacji. Struktura wyłania im się z reguły jako uzasadnienie treści (gdy ta jest już dla nich jasna). Chyba jest oczywiste, że w mieszanym zespole klasowym nie da się tych metod pogodzić. Poza tym przy dziewczętach, które, jak wspomniałam, z reguły szybciej dostrzegają warstwę metaforyczną, panowie zwykle nie chcą się odzywać.
Cel i metoda
Dla każdego nauczyciela jest jasne, że metody dydaktyczne zawsze należy dopasować do celu, który ma zostać osiągnięty, i do zespołu, w którym się pracuje. Dopiero edukacja zróżnicowana naprawdę to umożliwia, przez co dzieci zwyczajnie efektywniej wykorzystują czas spędzony w szkole. I dziewczęta, i chłopcy dużo lepiej rozwijają swój potencjał (przy zastosowaniu odpowiednich metod), kiedy uczą się osobno. Do tego brak koedukacji pozwala uniknąć wielu rozproszeń i trudnych sytuacji wychowawczych, których opisanie wymagałoby jednak osobnego tekstu.