Zwykło się mawiać, że „niedaleko pada jabłko od jabłoni” – ale jednak nie przy samej jabłonce... Niby „jaka mać, taka nać” – ale czasem raczej marchewka albo nawet dynia... Wszyscy chcielibyśmy (nawet jeśli wypieramy tę myśl lub ją negujemy – przekonani, że nikogo nie wolno ograniczać, obarczać obowiązkiem realizacji własnych pragnień), żeby nasze progenitury choć trochę były do nas podobne. Nie tyle fizycznie, bo to na szczęście w jakimś zakresie zapewnia nam genetyka, ale właśnie w tej sferze, w której biologia mniej ma do powiedzenia, czyli mentalnie, osobowościowo, światopoglądowo… Od małego staramy się więc kształtować ich rozwój, wpływać na postawy, inspirować do określonych działań, a od innych odstręczać. Świadomi tego, że dzieci uczą się przede wszystkim przez modelowanie i naśladownictwo, dajemy dobry przykład! Dbamy o dobór lektur i odpowiednie towarzystwo. I czasem mamy wrażenie, że… wszystko na próżno!
Trochę z autopsji
Dzieci realizują czasem pasje, które im zaszczepiamy, w sposób przewrotny i nieoczekiwany dla rodziców. Przekonaliśmy się o tym dobitnie na przykładzie starszego syna – ja chciałam umysł pierworodnego „obrobić” teoretycznie, ukształtować na humanistę-artystę albo naukowca, tatuś natomiast pracował nad stroną techniczną, znajomością stolarki, robót budowlanych. A syn... raczej szedł pod prąd... uczył się tak sobie, obsesyjnie rozkręcał zabawki, powodując rozpacz dziadków, rysował samochody z wyszczególnieniem części mechanicznych co do zębatki, dewastował telefony, laptopy i inne sprzęty elektroniczne. Pokój wczesnego nastolatka przypominał warsztat pełen narzędzi, kabli, płyt głównych, trytytek, smarów, klejów... Nie mogłam tego znieść, więc pilnowałam tylko, by ten bałagan nie wychodził poza jego pokój. Trochę śpiewał, trochę tańczył, ale nie miał zamiaru opanować żadnego instrumentu poza banalnym cajonem... Potrafił gotować i świetnie zajmować się młodszym rodzeństwem – i to w sumie postrzegaliśmy jako jego atuty.
W pewnej chwili przejął w swym gimnazjum dowodzenie nad realizacją przedstawień (które w pijarskich szkołach wystawia się często i profesjonalnie, jak w prawdziwym teatrze) – światło, dźwięk, efekty sceniczne... Okazało się nagle, że nie ma sprzętu elektronicznego, którego nie umiałby naprawić. Wobec tego zdecydowaliśmy, by naukę kontynuował w technikum, poznając tajniki elektroniki. A on... po pierwszym semestrze zaczął chodzić smutny, a na koniec roku, już po klasyfikacji, obwieścił, że elektronika jest świetna jako pasja, ale nie będzie jego zawodem, a on wraca do swojej dawnej szkoły – do liceum. W ten sposób miał „rok w plecy” (dla matki zgroza, bo stracony czas, dla ojca rozczarowanie – bo porzucenie ścieżki kształcenia zawodowego), ale za to jakie doświadczenia! W liceum wcale nie uczył się namiętnie, choć faktycznie zainwestował sporo czasu w przedmioty humanistyczne. Na dobre przejął organizację wydarzeń i opiekę nad sprzętem do realizacji dźwięku. Stał się prawą ręką nauczycieli i dyrekcji w tym zakresie. Zdał przyzwoicie maturę. Studiuje produkcję i realizację muzyki jako specjalizację na kulturoznawstwie – okazał się w tym tak dobry, że począwszy od pierwszego roku współpracuje z wykładowcami, jest przez nich zatrudniany, zdobywa więcej wiedzy i praktycznych umiejętności niż przeciętny student. Ma za sobą udane realizacje w łódzkiej filharmonii i na różnych imprezach kulturalnych czy sportowych. W pijarskim liceum prowadzi dla uczniów warsztaty z obsługi sprzętu nagłośnieniowego – zdążył już wykwalifikować ekipę, która jest w stanie zastąpić go podczas organizacji spektakli. Motoryzacja i elektronika nie mają dla niego tajemnic – całej okolicy pomaga naprawiać urządzenia i pojazdy, samodzielnie robi projekty i modernizacje w tym zakresie. Trochę realizuje opcję artystyczno-naukową mamusi, a trochę praktyczno-techniczną tatusia. Zupełnie nie tak, jak się tego spodziewaliśmy, ale za to... po prostu doskonale!. Sam mówi, że bardzo dużo nauczył się i od matki, i od ojca. I że gdyby nie szukał swojej drogi, nie odniósłby sukcesu.
Mój tata był policjantem…
W sumie mogę powiedzieć, że mam szczęście. Wydawało się, że starania rodziców pójdą na marne, a tu jednak taka miła niespodzianka i powód do satysfakcji: choć robiliśmy coś po omacku, na czuja, kierując się trochę wiedzą, a trochę intuicją, trochę z wyrachowaniem, a trochę spontanicznie – to wyszło! Możemy w swoim potomku rozpoznać siebie! Nie wszystkim idzie tak dobrze…
Chociaż może właśnie nie jest tak źle… Jako młoda osoba wielokrotnie słyszałam, że dzieci są antytezą rodziców. Często rozważałam tę koncepcję i badałam, czy można ją uznać za prawdziwą. Na fali młodzieńczego buntu stwierdzałam, że w pewnym sensie tak, bo przecież konflikt pokoleń to zjawisko powszechnie znane, a następstwo epok historycznoliterackich tylko potwierdza, że niezgoda „młodych” na świat „starych” wnosi nowe wartości, powoduje rozwój, naprzemienne odejścia i powroty kolejnych idei, dzięki którym ludzkość rozpoznaje siebie w swych dziełach. Spór romantyków z oświeceniowymi umysłami, a następnie pozytywistyczny utylitaryzm w miejsce porywów ducha, „trzy pokolenia w Lalce Prusa” i neoromantyzm Młodej Polski – to wszystko historia synów odrzucających wzorce swych rodziców lub – jeśli mądrzej na to spojrzeć – rozwijających ojcowskie modele w przewrotny sposób.
Podczas jednego ze wspólnych wyjazdów koleżanka nauczyła moje, małe wówczas, dzieci pewnej kreatywnej (dającej się spontanicznie tworzyć) piosenki – możliwe, że ją znacie. A zaczynać mogła się tak:
Mój tata był strażakiem, strażakiem byłem ja.
Mój tata gasił domy, a podpalałem ja!
Ja jestem ciu-ciu,
co pomaluciu
zbiera kamyczki
do zapalniczki.
Mój tata był policjantem, policjantem byłem ja.
Mój tata łapał bandytów, a wypuszczałem ja!
Zwrotek można wymyślić bez liku i na ogół przychodzi nam to bez trudu. I ta właśnie łatwość jest zastanawiająca. Z jaką lubością wyobrażamy sobie bowiem tego synka realizującego całkiem inny model „strażackości” niż prezentowany przez tatę! Jest w nas zatem podświadoma zgoda na przekorę dzieci, na poszukiwanie przez nie własnych dróg, nawet radykalnie różnych od tego, co proponują rodzice. To ważne, by tę zgodę w sobie znaleźć – by nie podcinać skrzydeł, ale obserwować i podążać za dzieckiem, subtelnie korygować, nie wtłaczając w samodzielnie wymyślone role.
PS. Drugie jabłko trochę bliżej maminej jabłonki (finalistka Ogólnopolskiej Olimpiady Filozoficznej – ha!). Chociaż tyle razy na sportowym podium – może jednak bardziej biegaczka, jak tatuś? Już nie mogę się doczekać, by zobaczyć, gdzie spadnie trzecie jabłko (a to dopiero płynie oryginalnie i pod prąd w pięknie swej neuronietypowości!) A czwarte…
I jeszcze refleksja na koniec: „Ilość przechodzi w nicość”, a przecież chodzi nam o JAKOŚĆ – to nie ulega wątpliwości! Jednak rachunek wydaje się prosty: jeśli dziecko jest naszym jedynym potomkiem, tym łatwiej zdołamy podświadomie „wdrukować mu” własne upodobania, obawy i pragnienia jako jego. Każde kolejne dziecko w rodzinie stwarza szansę na utrwalenie chociaż części idei, wiedzy i pasji rodziców w przyszłym świecie. Tym pewniej doznamy rozczarowania, a może nawet rozgoryczenia, płynącego stąd, że nikt nie przejmie naszej „mentalnej schedy”, im bardziej sami się w swoim rodzicielstwie ograniczymy.