Około 2011 roku w mediach zaczęto mówić o depresji klimatycznej. Zapytywani w tej sprawie medycy wzruszali ramionami – taka jednostka chorobowa nie istnieje. Ale przecież, szczególnie wśród ludzi młodych, naprawdę działo się coś niepokojącego. I właściwie – trudno im się dziwić – kiedy masz kilkanaście lat, przed sobą całe życie, a z mediów nieustannie słyszysz: „Ludzie, nadchodzi epoka lodowcowa… globalne ocieplenie... susza…, a jak nie susza, to wielkie deszcze... albo spali nas słońce..., a nawet jak nie spali, to wtedy zatopi powódź. Albo przykryje skorupa lodu”.
Ku zagładzie
Mnóstwo osób zaczęło skarżyć się na obniżony nastrój, zaburzenia snu i pamięci, narastający lęk. Tajemnicza psychoza zataczała coraz szersze kręgi, wpychając kolejne ofiary w otchłań paniki, co z czasem skutkowało rzeczywistą depresją, a nawet próbami samobójczymi. A wszystko z powodu nieustannej medialnej wrzawy o czekającej nas klimatycznej zagładzie.
Ludzie starsi na ogół machają nań ręką, bo jak ktoś świadomie przeżył czasy komunizmu, to nie traktuje mediów jako wyroczni. Jednak osoby młode, mniej doświadczone i wrażliwe, przejmują się niebywale. Specjaliści nazywają to mądrze stresem pretraumatycznym. Jeszcze nie było traumy, ale człowiek już cierpi, bo mu wmówiono, że trauma go nie ominie.
Być jak Greta Thunberg
Dawno temu ochrona środowiska naturalnego kojarzona była z chrześcijaństwem i politycznym konserwatyzmem (sic!), co wynikało z szacunku dla Bożego dzieła stworzenia oraz ze zdrowego rozsądku. Przecież kierujący się zdrowym rozsądkiem człowiek nie będzie zabijał zwierząt ponad potrzebę ani wywoził śmieci do lasu, ani wylewał ścieków do rzeki. Normalny człowiek chce, żeby świat dookoła niego był czysty i piękny i taki pozostał dla jego dzieci. I nie potrzeba mu do tego pseudoreligii o Matce Ziemi.
W czasach mego dzieciństwa nikt nie słyszał o ekologach, za to rodzice i nauczyciele grzmieli, by oszczędzać papier („Pamiętaj, las rośnie powoli!”),więc pisało się w zeszytach, do ostatniej strony, nawet na okładkach – a nie w jednorazowych ćwiczeniach. Podręczniki służyły całemu rodzeństwu, a potem oddawało się je do antykwariatu. Nie było corocznych „zmian programowych”, wymuszających zakup nowych zestawów książek (a przy okazji drenujących kieszenie rodziców). Urzędowa papierologia stanowiła ułamek dzisiejszej, mimo że nie było jeszcze komputerów. Niby zdarzały się powodzie, susze, huragany i ostre zimy, ale ludzie jakoś sobie z nimi radzili. Może dlatego, że w telewizji nie nastał jeszcze czas wszystkowiedzących celebrytów.
W latach 60. na Zachodzie ekologię wzięła na sztandary radykalna lewica. To wystarczyło, by ze zdroworozsądkowej idei uczynić polityczny kastet czy łom do rozwalania starego, ponoć „złego” świata. Wciągnięto do tego dzieci i młodzież, jak zawsze chcące zmieniać świat na lepsze, czego przykładem jest oszałamiająca kariera Grety Thunberg, która jako 15-latka zainicjowała tzw. Młodzieżowy Strajk Klimatyczny. Ilu dorosłych zrobiło ogromną krzywdę temu dziecku, wyznaczając mu rolę sezonowej gwiazdki, maskotki polityków i mediów; tych, co reżyserowali ustawki przed kamerami, kiedy Greta z przejęciem napominała wielkich tego świata, jak mają postępować – oni zaś, starannie ukrywając uśmieszki, potakiwali jej z powagą i robili sobie z nią zdjęcia.
Wiele dzieciaków na całym świecie uwierzyło w to telewizyjne przedstawienie. Wprawdzie ludzie niecni pokpiwali zbrodniczo, dajmy na to z rejsu Grety przez Atlantyk, w który wybrała się „zeroemisyjnym jachtem”, by nie kupować biletu lotniczego (żeby sprowadzić jacht z powrotem ze Stanów do Europy, w ślad za Gretą ruszyło pięciu żeglarzy, oczywiście… samolotem). Jeszcze bardziej drastycznych przykładów dostarczają rozmaite „szczyty klimatyczne”, na które każdorazowo przybywają dziesiątki odrzutowców pełnych osób zatroskanych o planetę. Jakoś nie słychać, żeby „zieloni” celebryci masowo rezygnowali ze swych samochodów, smartfonów, klimatyzacji i lodówek, choć przecież gorąco zachęcają do tego innych.
Zarządzanie strachem
Ekologiczni aktywiści martwią się o przyszłe pokolenia. Jakie przyszłe pokolenia, skoro przeważnie nie mają dzieci? Nieważne, martwią się.
Coraz częściej mówi się o „żałobie klimatycznej”, jako o świadectwie przemijania. Czy aby nie jest to zwyczajny lęk przed śmiercią? Osoba wierząca w Boga przyjmuje konieczność śmierci bez entuzjazmu, ale jako niezbędny warunek przejścia do innej rzeczywistości. Natomiast dla dzisiejszych wyznawców religii świeckich (wiary w ekologię, w demokrację, w światowe braterstwo itp.) śmierć to koniec wszystkiego. Dalej jest pustka, nicość. To prawdziwy powód ich przerażenia.
Człowiek potrzebuje przy tym mołojeckiej chwały. Kiedyś mężczyźni wkraczali triumfalnie do wioski, dźwigając upolowaną zwierzynę albo skalpy wrogów, a w nagrodę czuli na sobie powłóczyste spojrzenia nadobnych niewiast. Współczesny obywatel świata również ma to w genach – chciałby sobie chwalebnie powalczyć, ale tak, żeby za bardzo się nie zmęczyć i żeby nie bolało. Troska o środowisko naturalne wydawała się właśnie taką wygodną i bezpieczną wojenką. A tu, masz ci los, nagle zaczęło boleć.
– Chyba przedobrzyliśmy! – martwią się niektórzy „zieloni” propagandyści, którym zostały jeszcze resztki sumienia. Inni zacierają ręce, widząc zwiększony ruch w interesie. Siewcy strachu ogłosili bowiem, że najlepszym lekarstwem na depresję klimatyczną jest wzmożony eko-aktywizm. Powstają różne „grupy wspierające”, które umożliwiają zdołowanym psychicznie jeszcze głębsze zanurzenie się w działaniach na rzecz Matki Ziemi. Może przy okazji utwierdzą w lękach, ale co tam, ważne, że biznes się kręci. Za cynizm ten jednak płacą sfrustrowane, manipulowane i wykorzystywane dzieci.