Teresa zaczęła jeździć konno w wieku około pięciu lat. U innej Koniary, która zaczęła realizować swoje marzenia… Wynajęta stodoła, w niej dwa, potem trzy konie, następnie inny teren, przez kogoś wcześniej niekoniecznie wystarczająco zadbany, masa pracy, niewiele zasobów na inwestycje. Wielkie marzenia, wielka determinacja, świątek, piątek czy niedziela, deszcz, śnieg. Dla tych paru cudnych chwil, kiedy czuje się wiatr we włosach i człowiek fruwa na koniu, który… też fruwa… Irenka, młodsza o 3 lata, zaczynała od oprowadzanek. Cudny czas. Miały kiedyś sezon na balet, długi – 3 lata, a może więcej, czas na balet był przepiękny, ale minął. Czas na konie – nie minął jak dotąd.
Teraz Tereska ma prawie 12 lat, zdane egzaminy na odznaki Jeżdżę Konno oraz Brązową Odznakę Jeździecką. Był okres, kiedy pomimo sporej wiedzy przyszedł stres i strach. Płakała – ale jeździła dalej. Potrzebny był czas na pokonanie własnych oporów. W końcu, kiedy człowiek już trochę wie, na czym to polega i parę razy spadnie, spotka się z nieprzewidywalnością swoich własnych reakcji, jak i reakcji konia – to taka świadomość może trochę zwalić z nóg… Jednak… to ona sama zaczęła szukać obozu jeździeckiego pod koniec III klasy (nie sądziłam, że będzie na to gotowa…) pojechała sama, na drugi koniec Polski, na swój wymarzony obóz. Łatwo nie było… pierwszy wyjazd bez rodziców na tydzień… dużo fizycznej pracy (2 x dziennie jazda konna, wraz z przygotowaniem konia, przenoszeniem siodła, ogłowia z siodlarni do stajni oddalonej o jakieś 500 metrów, dyżury w stajni, karmienie, sprzątanie odchodów i wiele innych „przyjemności”). Wszystko po to, żeby spojrzeć w te piękne wielkie oczy konia, dotknąć czułych chrap, przytulić się do giętkiej szyi zwierzęcia tak wielkiego i tak płochego. Poczuć w nim może trochę tego, co drga w nas samych… Odwagi, piękna, lękliwości, siły… Uczyć się, co znaczy się z koniem „dogadać”… czemu ja chcę w prawo, a on w lewo…
Sama kochałam konie ZAWSZE, jako małe dziecko jeżdżąc ze Śląska z rodzicami do rodziny w Łodzi, wyglądałam koni, furmanek przez okno auta (wtedy jeszcze nawet pod mój blok raz w tygodniu przyjeżdżał furmanką rolnik wołając w niebogłosy „ZIEMNI-AAAAAKIII! ZIE-MNIA-KIIIII!” Wyglądałam go z okna, od początku do końca jego drogi, która była w moim zasięgu…). Pamiętam pierwszą lekcję, na którą zawieźli mnie rodzice… I szalony jak na te czasy wydatek, kiedy pracując we Francji jako opiekunka do dzieci, podarowałam sobie godzinę jazdy w terenie na niedalekim rancho…. Teren w górach Grande Chartreuse, wraz z galopem (kiedy to ledwo się trzymałam w siodle!), jedno z najpiękniejszych wspomnień w moim życiu. Wtedy jeszcze był to sport dla niewielu. Dziś – szczęśliwie dla moich córek, które konie kochają ponad wszystko; jest mnóstwo stajni, w których można doskonalić swoje umiejętności.
Irenka radziła sobie świetnie, do czasu kiedy Pani Instruktor wypuściła ją na samodzielną już (bez lonży) jazdę po padoku… Okazało się, że jednak jest to nie lada wyzwanie, i choć koń był jednym z najbezpieczniejszych i współpracujących, zaczął budzić się stres… Sama doświadczyłam tego, że to z boku tak łatwo wygląda, a kiedy nagle masz namówić konia do kłusu (nie wspominając o galopie), to ilość elementów do skoordynowania (bez pewności sukcesu na początku nauki) okazuje się znacznie większa niż opanowanie jazdy samochodem! Kilka podejść do treningu, przerwy na wyluzowanie, powroty w siodło, i w momencie, kiedy wszystko wydaje się już świetnie działać – nagły stres… No i co teraz? Kiedy łzy lecą, a chce się nadal robić postępy…. Widzę, ile w tym emocji, walki z własnymi słabościami, koordynacji psychofizycznej. Niedawno wsiadłam na konia po chyba 3-letniej przerwie… Okazało się, że tak niewiele pamiętam… A koń doskonale wyczuwa jeźdźca i robi z nim, co chce, jeśli wyczuwa brak wiedzy i doświadczenia!
Tymczasem Teresa i Irena ciągle pracują nad tym, żeby się dogadać z końmi. Każda na swoim poziomie, każda zmagając się z kolejnymi wyzwaniami… Tereska skacze na pierwszych zawodach skokowych. Irenka, po prawie rocznej przerwie, zaczyna na nowo i choć pojawiają się chwile strachu, jednak jest już starsza i zaciska zęby, pracując bardzo mocno nad tym, by się nie poddać. Obie mogłyby spędzać w stajni całe dnie. Czyścić, zaplatać koreczki na grzywie, masować, jeździć, oprowadzać, pracować z ziemi. To niesamowite, jaką ilość wiedzy muszą posiąść, jak muszą być ostrożne – przecież to wielkie i płoche stworzenia, te cudne konie, nigdy nie wiadomo, czego się przestraszą… Widzę panie instruktorki (w większości spotkałyśmy akurat panie), ubrane po uszy w zimie, cierpliwe do końca świata i jeszcze dłużej, dbające o konie i o dzieci. Tak tkliwe materie… A ilość emocji na zawodach sportowych – nie do ogarnięcia. Radość, łzy, pokonywanie najwyższych (jak dotąd!) przeszkód, ale i upadki. A jednocześnie emocje koni, które się ze sobą lubią lub czubią… Kiedy na treningu wszystko idzie zgodnie z planem, a na zawodach zupełnie nie, albo… na odwrót!
Z mojej perspektywy patrząc, jeździectwo jest obecnie domeną dziewcząt, w każdej stajni są chłopcy, jednak zwykle w mniejszości. Nie wiem, jak było kiedyś, ale tak widzę to dziś z naszego doświadczenia.
W tym sezonie zimowym nasze piątki wyglądają podobnie (o ile nie zawodzi zdrowie). Późnym popołudniem po pracy ja lub Tata zawozimy dziewczyny na jazdę do stajni. Tereska w swojej grupie sportowej, Irenka na lonży. Trzeba być pół godziny przed czasem, by przygotować konia: czyszczenie sierści (czasem całkowicie zabrudzonej zaschłym błotem po relaksacyjnych błotnych kąpielach na pastwisku), czyszczenie kopyt (czasem siarczyście umaczanych nie tylko w piachu i słomie, ujmując rzecz oględnie i nie używając źle pachnących słów), czaprak, podkładka, siodło, ogłowie, czasem ochraniacze na nogi. Czasem koń nie ma ochoty na jazdę, jest wysoki, a mały człowiek stara się go przekonać do zniżenia głowy i założenia wędzidła. Uwaga na zęby i podszczypywanki! A żaden koń nie przepada za zapinaniem popręgu. Trzeba mieć oczy dookoła głowy. W przypadku Małych Amazonek i Jeźdźców, trzeba mieć chętnych (i odpornych na to wszystko) rodziców, którzy podadzą ogłowie, przytrzymają, pomogą, albo lepiej niech NIE POMAGAJĄ, bo Jeźdźcy WIEDZĄ LEPIEJ! Ale jednak lepiej, żeby rodzice byli w pobliżu… A w przypadku zawodów – lepiej, żeby mieli odporność psychofizyczną, kiedy widzą, jak ich ukochana córka galopuje na wielkim koniu i skacze przez przeszkody, których w takich ilościach na raz dotąd jeszcze nie pokonywała. I wydaje się z boku, że oboje, koń i jeździec, w zasadzie fruwają… Po zajęciach, zawodach, trzeba zaopiekować się najpierw koniem, potem sobą. Rozsiodłać, wyczyścić, pójść na myjkę, no i koniecznie wygłaskać, dać smaczki czy jabłka, marchewki. I mamo… jeszcze chwilę, jeszcze chwilę… I mija kolejna godzina. A rodzice poubierani i zmarznięci (latem zawsze łatwiej), są, pomagają, zawożą, odwożą… Czasem (znam z autopsji) mimo całej wielkiej miłości do koni i dzieci, mają serdecznie dość i chcieliby posiedzieć sobie w domu z herbatką, kocykiem i książką. No, może kiedyś posiedzą… i zapewne będą tęsknić za tymi czasami.
W sprawach praktycznych: nie, nie mamy konia, choć negocjacje dotyczące tego, że konia NALEŻY mieć i najlepiej, kiedy się jest jeszcze dzieckiem, nie mają końca… Mamy natomiast w domu trzy czapraki, dwa kantary, uwiąz, halter, siodło (a nawet dwa! Jedno z zamierzchłej przeszłości Taty, drugie z prezentu od Chrzestnego), smaczki, palcat, bat ujeżdżeniowy i oczywiście rozmaite szczotki do czyszczenia konia. Okazuje się, że wcześniej lub później, ale raczej nie za późno, są to elementy NIEZBĘDNE, które mieć należy, żeby odpowiednio zaopiekować się koniem (nawet jeśli stajnia ma takowe wyposażenie, choć często miewa też niedobór, co zależy też od obrotu ciał jeźdźców i koni w rozmaitych procedurach). Zatem wyprawa do stajni oznacza dwie wielkie torby w bagażniku. A, no i oczywiście bryczesy, sztyblety… Przydają się też rękawiczki, kamizelki oraz odświętne stroje na zawody (białe bryczesy, bluzki, marynarki). Obowiązkowo kaski i kamizelki ochronne. Duży bagażnik mile widziany.
Koń kiedyś przecież będzie, wszystko się przyda… a najlepiej dwa (bo jednemu smutno). Mamo… w zasadzie nie musimy jechać na wakacje w tym roku, przecież możemy przeznaczyć te pieniądze na kupno konia. A potem sobie poradzimy… Dla rodziców to nie lada finansowe wyzwanie, choć okazuje się, że sporo dzieci ma swoje własne konie. Trzymane w pensjonatach-hotelach, im lepszy poziom opieki, tym oczywiście wyższa cena… plus nadal treningi i mnóstwo środków na elementy utrzymania konia, o których osoba niedoświadczona nie ma bladego pojęcia. Wystarczy pomyśleć, ile kosztuje wizyta u weterynarza z psem, a co dopiero z koniem… Mam nadzieję, że przy takim zacięciu projekt „koń”, marzenie moich córek, na razie prawie nieosiągalny, kiedyś się spełni. Tymczasem jednak potrzeba przede wszystkim nauki. Cytując jednego z instruktorów, którego pytałam, w którą stronę powinno iść szkolenie Tereski: „… teraz to najważniejsze… jak najwięcej dupogodzin w siodle… to jest najważniejsze – doświadczenie, doświadczenie i raz jeszcze doświadczenie…”.
W oczekiwaniu na spełnienie Wielkiego Marzenia – w zasięgu okazały się być hobby horsy, czyli konie na patyku, tym razem uszyte z pluszowego materiału wypełnionego silikonową kulką. Modne od paru lat również w Polsce, a i moje córki się w to wkręciły. W tej dyscyplinie – podobnej dla mnie do skoków przez płotki, tylko z konikiem na patyku w ręku – również odbywają się zawody. Dzieci szyją konie same (jak moje córki), ale też kupują za niebotyczne – jakby nie było za pluszaka – sumy. Koniki takie mają różne maści, derki, ogłowia, kantary, nauszniki, a nawet ochraniacze (na „kopytka” właścicieli) i dziesiątki innych końskich dodatków. To chyba trochę środek zastępczy w oczekiwaniu na własnego konia. Polecam, bo choć nie tani, jednak znacznie praktyczniejszy w utrzymaniu! Hobby horsy „uratowały” nam nieco czas pandemii. Wtedy właśnie dziewczynki uszyły swoje pierwsze hobby horsy (ze stosunkowo niewielką moją pomocą), wtedy okazało się że oprócz gier komputerowych (dotyczących oczywiście między innymi jazdy konnej) cudny czas można spędzić, sklecając przeszkody z patyków i skrzynek, a nawet z sanek, próbując przeskoczyć coraz wyżej i wyżej. Tereska okazała się hobbyhorsową influencerką, i to w tak zwanym realu, dzięki jej fascynacji wkręciły się również inne koleżanki. Obecnie hobby horsy nadal stanowią stałe wyposażenie pokoju naszych córek, zaliczyły również kilka zawodów przeskakując zaskakująco wysokie przeszkody, zdobywając kolejne upragnione „floo”, czyli kolejny kotylion do Kolekcji Młodej Amazonki. Dzieci traktują hobby horsy jak prawdziwe konie: mają swoje rasy, przeznaczenie (do sportu, skoków, ujeżdżenia czy rekreacji), paszporty i wszystkie inne atrybuty prawdziwego konia. Niezwykły nowy rodzaj mody, ale przecież znanej bardzo dobrze i z mojego dzieciństwa – koń na patyku był również moją upragnioną zabawką. Przyznam, że chwilami jest to trochę przerażające. Jeździectwo to sport wysokiego ryzyka, określony przez ubezpieczycieli jako ekstremalny. Widziałyśmy spektakularne upadki (na szczęście szczęśliwie zakończone), oglądałyśmy dziesiątki filmów, bardziej lub mniej realistycznych, ale często opartych na faktach – pięknie opowiedzianych historii o przyjaźni z końmi, pełnych dramatycznych zwrotów akcji. Mam nadzieję, że jedyne ekstremum, którego doświadczą moje córki, to osiągnięcie przez ciężką pracę umiejętności pozwalających na doświadczenie tych najpiękniejszych chwil z koniem – galopów w terenie, kiedy koń i jeździec niosą się przez światło i przestrzeń, stanowiąc jedno w ruchu, w którym oboje doświadczają największej radości… Myślę, że nie darmo mówi się: „kto dosiadł konia, ten dosiadł wiatr”. Jest w tym coś pięknego, nieogarnionego i dzikiego, a jednocześnie tak bardzo delikatnego… A kiedy patrzy się na Małych Ludzi na Wielkich Koniach, jest w tym dla mnie jakaś niezwykła tajemnica porozumienia. Niektórym Jeźdźcom i Koniom jest ona dana. Myślę, że dana może być każdemu, kto naprawdę chce prawdziwego Spotkania z Koniem doświadczyć. Tego im właśnie życzę najbardziej: żeby znalazły i przeżyły taką właśnie Piękną Przygodę głębokiego Porozumienia z Końmi i odnalezienia w tym chwil szczęścia dla siebie samych.