Kiedy poproszono mnie o napisanie artykułu o relacjach i reakcjach rodziców na sympatię swoich dorosłych dzieci, a także relacjach z zięciami i synowymi, bardzo się ucieszyłam.
Temat trudny, ale jakże potrzebny! Dla swoich dzieci zawsze przecież coś planujemy. Szkoły, liceum, czasem studia i pracę. Dajemy rady i sugestie. Sęk w tym, że – zgodnie z psychologiczną zasadą generalizacji – obszar ten rozszerza się na życie prywatne naszych dzieci. A tu teren zaczyna być już grząski, bo ich wybory to nie są nasze wybory. I pojawia się często przyszła synowa czy zięć, jakże odlegli od naszych marzeń… i jakoś trzeba temu sprostać.
W dzisiejszych czasach – kryzysu wartości rodzinnych, dużej potrzeby samotności, samorealizacji i indywidualizmu, giną aktywnie i wspólnotowo żyjące większe rodziny (to znaczy spotykający się często rodzice, dzieci, dziadkowie). Żeby to jakoś odnowić, uratować, trzeba pomyśleć o wzajemnych dobrych relacjach. Kiedy pojawiła się synowa, a przedtem sympatia mojego syna, wymusiłam na sobie dużą uważność. Po pierwsze, to nie mój partner, tylko mojego dziecka. I co jest najważniejsze?... Ich miłość i ich wspólne przezwyciężanie życiowych trudności. Ja mogę najwyżej w tym pomagać, w sposób, który oni zaakceptują, a najlepiej, jeśli o to poproszą. Wcześniej – nie. Nie dawać złotych rad, nie organizować życia, nie wpychać się z pomocą. Synowa mi się podobała, kulturowo i światopoglądowo pasująca do naszej rodziny. Syn z punktu trafił dobrze. Kłopoty zaczęły się, gdy urodziło się im niepełnosprawne dziecko i ruszyłam z całą potencją pomagania. Za bardzo panoszyłam się w kuchni, sprzątając i układając w szafkach u synowej, w dziwnym przekonaniu, że ułatwiam jej życie, no bo był taki bałagan.
Kilka razy synowa mnie zgasiła. I miała rację – otrzeźwiałam. Teraz mam z nią bardzo dobre układy, sama dzwoni do mnie często, o wiele rzeczy pytając. A ja, jako psycholog, który jednak dużo umie (no i matka czterodzietna), nie wtrącam się, nie komentuję, jak widzę, że coś jest moim zdaniem nie tak z wychowaniem czy karmieniem dzieci.
Nauczyłam się tego. Lubię dziękować synowej za to, że jest, że troszczy się o dom i że tak bardzo kocha mojego syna; wiem, że tysiąc rzeczy zrobiłabym inaczej – ale czy to jest ważne?
Przeżyłam kiedyś śmieszną sytuację. Wybrałam się do syna (wcześniej telefonicznie pytając synową, czy mogę przyjechać) i widzę, że mają na dworze piknik z sąsiadami. Kiedy mnie zobaczyli, wszyscy gruchnęli śmiechem. Spytałam, o co chodzi i okazało się że wszyscy narzekali na swoje teściowe (na teściów mniej się narzeka), opowiadali, że urywają kontakty, bo nie mogą znieść ich dyrektywności. Moja synowa odpowiedziała: „A ja to lubię moją teściową”. I nagle się pojawiłam – o wilku mowa.
Pierwsza zasada – jak najmniej się wtrącać. Druga zasada – szukać dobrych stron i je podkreślać. Trzecia – dziękować za to, że jest.
Ale bywa i trudniej…
Pamiętacie może piosenkę Rosiewicza Najwięcej witaminy mają polskie dziewczyny? Jest tam taki tekst: „jak czułbyś się w tym domu […], gdyby w kuchni ktoś przy dziecku mówił po niemiecku?” I buch… trafił mi się zięć Niemiec. Obcy kulturowo, religijnie, młodszy siedem lat od córki, inny… No i widzę, że córka obłędnie go kocha, a on ją. A ślubu nie chcą brać…
I dużo podróżują, i nie chcą mieć stałego domu. Ogólnie – nie moja bajka. No, ale pierwsza zasada: „nie wtrącać się” i tak zrobiłam. A o ten ślub i chrzest moich Niemczątek modliłam się gorąco. Ślub wzięli cywilny, gdy mieli już dwoje dzieci. Ochrzcili je także. Nie ma ślubu kościelnego, co jest dla mnie ważne – i dwoje najmłodszych dzieci, malutkich jeszcze, jest nieochrzczonych. Nie mówię nic. Modlę się. Zięć okazał się cudownym człowiekiem. Naprawdę cieszę się, jak go widzę. Wzrusza mnie jego ojcowanie, jego pomoc córce i często dużo życiowej mądrości. Przytulam go, jak przyjeżdżają i mówię mu: „Jak dobrze cię widzieć!”. Mam stale w pamięci dowcip, kiedy zięć do teściowej, która zamiata w ich domu, mówi „Mama sprząta czy odlatuje?”.
Strasznie trudne są te relacje, zwłaszcza jeśli jest się pokaleczonym. Mnie trafiła się bardzo trudna teściowa, od której usłyszałam wiele krzywdzących głupstw. No cóż, nie pasowałam do jej wizerunku synowej. Teraz już wiele razy mnie przeprosiła i nawet powiedziała, że nie myślała, że jej syn tak dobrze trafi. Ale jak sobie przypomnę, co mówiła i jak się zachowywała – to jeszcze mnie dusi. Staram się ją (inną obecnie i starą) oswajać na nowo. Gdyby nie Manopello i Santo Volto, nie udźwignęłabym tego.
Mam jeszcze przed sobą wiele pracy. Dwoje pozostałych dzieci jeszcze nie ma rodzin… Staram się pamiętać, że dobrem lepiej się do kogoś trafia, no i nie oceniać. Czekam… Miłość uważna – tak, to dobre określenie dla miłości naszych dzieci. Uczmy się tego – czego wam, no i sobie, gorąco życzę.