Nie próbujcie tego w domu?

7 lipca 2022

O książce "Bojowa pieśń tygrysicy" pisze Anna Niemira-Jurek

Nie próbujcie tego w domu?

7 lipca 2022

Nie próbujcie tego w domu?

Nie próbujcie tego w domu?

O książce "Bojowa pieśń tygrysicy" pisze Anna Niemira-Jurek

Większość z nas miała kiedyś okazję oglądać niezbyt może mądre, ale przykuwające uwagę, programy pokazujące „niezwykłe” i „nieprawdopodobne” zjawiska, sztuczki czy umiejętności. Taniec z wężem boa? Zbijanie mebli za pomocą tępych wykałaczek? Jazda na rowerze bez użycia nóg? Proszę bardzo! W chwilach nudy miło czasem zobaczyć, czego też ci ludzie nie wymyślą (nazywa się to ładnie guilty pleasure), ale zasadniczo – nie powtarzamy tych aktywności w domowym zaciszu. O tym, że nie warto tego robić, p\rzypominają czasem podpisy poprzedzające co bardziej drastyczne sceny: „Nie próbujcie TEGO w domu”. I takim opisem, jak mi się wydawało, powinna być opatrzona książka Amy Chua – Bojowa pieśń tygrysicy.

Książka wzbudziła zresztą swego czasu w USA i w Europie niemałe oburzenie, ponieważ opisuje metody wychowawcze określane jako chińskie, a oparte na daleko posuniętej stanowczości rodzicielskiej i kulcie ciężkiej pracy, pełnej wyrzeczeń zarówno ze strony dziecka, jak i rodzica. Wiele wątków wprawiało czytelników (w tym mnie!) w osłupienie i budziło święty gniew przeciw srogiej matce zmuszającej córki, by dążyły do perfekcji. Niektóre, słabe jednak, głosy, zauważały ironię i autoironię autorki wyostrzającej celowo i czasem karykaturalnie różnice między modelem azjatyckim a amerykańskim.

Bojowa pieśni tygrysicy to historia zmagań samej autorki. Oto uznana profesor prawa wychowuje wraz z mężem dwie córki. Mąż, choć obecny w życiu rodzinnym, jest jednak niemal nieobecny w tej opowieści, która skupia się na opisaniu „chińskiej matki” – kobiety, która dla swoich dzieci nie zawaha się przed niczym. W imię ich dobra, oczywiście. Brzmi niegroźnie, a nawet… heroicznie, prawda?

Jeśliby jednak czytać Bojową pieśń… w sposób najprostszy – przyjąć za dobrą monetę to, co zostało napisane – okaże się, że jest ona de facto historią tyranki domowej: kobiety zmuszającej dwie małe córeczki do nadludzkiego wysiłku, którego celem jest perfekcyjna gra na instrumentach i bycie szkolnymi prymuskami. Gra niewarta świeczki i w ogóle podłość – powie rodzic z kręgu cywilizacji zachodniej (także ja w wielu momentach lektury). A gdzie samorozwój, samoakceptacja, samokontrola i inne „samo-”wartości” nakierowane na dobre, nomen omen, samopoczucie dziecka?

Na szczęście „chińska matka” nie jest poradnikiem wychowawczym, który zachęca do przekładania opisanych metod na własne życie. Jest za to ironiczną opowieścią o różnicach kulturowych – ich wartości, cenie, jaką płaci się za podążanie za wyznawanymi wartościami, ale też o mieliznach, na które można wpłynąć. I na które autorka, jak sama przyznaje, wpływa.

Kluczową myślą książki Amy Chua jest przekonanie, że wyrazem miłości rodzicielskiej jest wymaganie od dzieci, żeby – ogólnie – dawały radę. Świadectwem uznania ich mądrości i zaradności nie jest prawienie komplementów i zapewnianie, że są mądre i zaradne, ale stawianie coraz większych wymagań, oczekiwanie, że podołają, że dadzą radę właśnie.

Metody, które Chua opisuje (wielogodzinne ćwiczenia gry na instrumentach, ostra krytyka skierowana wobec dzieci, niepodważalna stanowczość, czasem karczemne awantury), bywają w odbiorze europejskiego czy amerykańskiego czytelnika nieakceptowalne. Jeśli nie czytać ich w kontekście autoironicznym (którego to odczytania autorka czasem nie ułatwia), wydają się świadectwem koszmarnej nieczułości i egoizmu matki, która swoje aspiracje utożsamia z dobrem dzieci. I przyznam, że sama z taką myślą zakończyłam lekturę Bojowej pieśni tygrysicy. Odkładałam książkę, czując, że „chiński model” to inna, obca perspektywa. Myślałam – interesujące są różnice kulturowe, różne oczekiwania i tak dalej, ale, broń Boże, NIE RÓBCIE TEGO W DOMU! Nie róbcie tego Waszym dzieciom!

W wartościowych książkach tkwi jednak wielki potencjał, który sprawia, że nawet po odłożeniu ich na półkę kłują jeszcze i domagają się jakiejś reakcji. Zatem pointą recenzji książki Amy Chua będzie nie ostrzeżenie wyświetlane przed programami o „niewiarygodnych” wyczynach, ale moja osobista historia domowa.

Oburzona na autorkę, która torturuje swoje dzieci grą na instrumentach (żeby to chociaż było coś pożytecznego, ale instrumenty, myślałam sobie), stanęłam wobec mojego ośmioletniego syna, który poinformował mnie, że jednak nie umie czytać, nie da rady z lekturą i w ogóle się do niczego nie nadaje. I że nie mogę oczekiwać od niego, że przeczyta sam te 70 stron, bo innym dzieciom czytają rodzice. Że on może połowę ewentualnie, ale pod warunkiem, że ja mu drugą na głos. I że tak naprawdę to czytanie mu nie jest potrzebne. I wtedy właśnie moimi ustami nowojorska profesor prawa powiedziała, że gdybym uważała, że nie da rady, to bym mu przeczytała całość po prostu jednego wieczora. Ale uważam, że da radę i że ma to zrobić. I nie mamy o czym rozmawiać dalej, bo to kończy negocjacje. A on… on wziął książkę, poszedł do innego pokoju i przeczytał ją po prostu. Już bez żadnych jęków. Kto by pomyślał, że zrobiłam TO we własnym domu.

Anna Niemira-Jurek


Redakcja photo
Redakcja

Data utworzenia: 7 lipca 2022