Wielu rodziców biedzi się nad tym, że ich dzieciom wcale nie zależy na nauce. Trzeba pilnować, żeby odrobiły lekcje, żeby nie spóźniały się na zajęcia i miały ze sobą wszystko, co trzeba. A do tego jeszcze te sprawdziany i kartkówki! Dzieci nie pilnują terminów, rodzicom w dziennikowej aplikacji wyświetla się powiadomienie za powiadomieniem i usiłują skłonić progeniturę do terminowego wypełniania obowiązków. Poganianie, reprymendy, negocjacje. Bo jak nie dopilnujemy, to nie wyjdą na ludzi. Poza tym to przecież nasza powinność – musimy zadbać o wykształcenie potomstwa.
Tylko czy przyjęty sposób realizacji tego celu jest optymalny, skoro męczy absolutnie wszystkich i do tego nie daje zadowalających rezultatów? Co by się stało, gdyby tak zostawić dzieciom te wszystkie terminy, prace domowe i inne? Propozycja wydaje się kusząca. I ma dużo więcej zalet, niż tylko spokojna głowa rodzicieli.
Schemat
Od kilku lat obserwuję w szkole pewien powtarzający się mechanizm. Rodzice bardzo mocno pilnują obowiązków dzieci, następnie sygnalizują duże problemy, ponieważ początkowo współpracującym dzieciom w pewnym momencie przestaje się chcieć. Albo też rodzicom wyczerpują się zasoby na ogarnianie codziennego życia, a do tego jeszcze nieswoich (!) zadań.
Czemu tak się dzieje?
Otóż człowiek szybko przyzwyczaja się do tego, co łatwe i przyjemne, natomiast w naturalny sposób unika wysiłku. Dziecko, którego obowiązki szkolne są ściśle kontrolowane przez rodzica, nie nauczy się organizować ich sobie samodzielnie. Co więcej, nie będzie czuło potrzeby, żeby to robić. Wszystkie podejmowane przez niego działania nie będą miały w pierwszej kolejności na celu zdobywania wiedzy czy trenowania umiejętności, ale zadowolenie rodziców, wypełnienie planu. I początkowo to będzie „działało” – przynajmniej do momentu, w którym „zadowolenie rodziców” nie zejdzie na dalszy plan na liście priorytetów dorastającego człowieka. A taki moment nadejdzie szybciej, niż nam się wydaje.
Czyja to sprawa?
W związku z tym warto oddać odpowiedzialność za proces edukacji w ręce samych dzieci. I to jak najszybciej. Idealnie jest, kiedy od samego początku edukacji szkolnej nie angażujemy się nadmiernie w nadzorowanie odrabiania lekcji czy przygotowywania wyposażenia do szkoły. Oczywiście, jeśli dziecko prosi nas o wsparcie – pomagamy – to wcale nie zdejmuje z ucznia odpowiedzialności za naukę, ponieważ każdy człowiek prędzej czy później musi nauczyć się poszukiwania informacji czy pomocy. Jeśli dziecko nie ma specyficznych potrzeb edukacyjnych (bo ten aspekt należałoby omówić zupełnie osobno, ja skupiam się na „standardowych” uczniach), to „zadziała”. Oczywiście może się okazać, że nasze wsparcie będzie polegało także na wyposażeniu dziecka w umiejętność organizowania sobie pracy (prowadzenie kalendarzyka z zobowiązaniami itp.). Czasem te kompetencje uczeń zdobędzie w szkole, ale innym razem będzie trzeba mu bardziej pomóc w domu.
Pozwolić spaść z rowerka
Taka postawa generuje jednak pewną trudność. Bo też oddanie dziecku odpowiedzialności za jego edukację to także zgoda na jego porażki. Na to, że czasem nie odrobi pracy domowej i dostanie jedynkę, że nie nauczy się na sprawdzian itd. I to jest bardzo trudne, ponieważ zupełnie intuicyjnie chcemy uchronić dzieci przed cierpieniem – a porażka jest przecież cierpieniem. Poza tym zwyczajnie identyfikujemy się z osiągnięciami i siebie obwiniamy za niepowodzenia naszych dzieci – uważamy, że złe wyniki potomstwa świadczą o naszym braku kompetencji rodzicielskiej. Zupełnie niesłusznie. Warto sobie zdać z tego sprawę i odpuścić… Pomoże w tym na pewno nawiązanie dobrej relacji ze szkołą/wychowawcą i przedyskutowanie strategii wychowawczych.
Porażka szkołą odpowiedzialności
Pozwólmy zatem naszym dzieciom ponosić porażki. I to z dwóch względów. Po pierwsze, każdy ich doświadcza i umiejętność radzenia sobie z niepowodzeniami jest naprawdę podstawowa. Każdy człowiek musi wyrobić w sobie nawyk analizowania swoich emocji i wykształcić mechanizm kontrolowania ich i wyciągania wniosków z porażek. I naprawdę dużo lepiej robić to w szkole na gruncie potencjalnie nieodrobionych zadań i jedynek niż w dorosłym życiu.
Druga rzecz: porażki uczą brania odpowiedzialności za własne wybory. Chyba nie ma drugiej rzeczy na świecie, która miałaby tak silne oddziaływanie wychowawcze.
Kiedyś popularne było takie przysłowie: Jak się nie przewrócisz, to się nie nauczysz. Czujemy intuicyjnie, że jest w nim wiele prawdy. Oczywiście, możemy (i powinniśmy!) pomagać naszym dzieciom w dobrym wykorzystywaniu porażek. Nie może to jednak polegać na rozwiązywaniu problemów za nie. Musimy pomóc dziecku zrozumieć, że każda porażka jest logiczną konsekwencją jakiejś decyzji bądź jej braku i możemy z niej wyciągnąć bardzo konkretne wnioski na przyszłość. Jeśli dziecko dostaje jedynkę ze sprawdzianu, szukamy przyczyn. Czy to dlatego, że niedostatecznie się przygotowało? Wtedy trzeba by inaczej zaplanować sobie powtórki. A może materiał jest niezrozumiały? Wówczas powinno wcześniej poprosić o pomoc. A może zupełnie o tym sprawdzianie zapomniało? W takim przypadku należałoby popracować nad panowaniem nad kalendarzem.
Dopiero kiedy dziecko świadomie weźmie odpowiedzialność za swój proces uczenia się, zacznie odnosić prawdziwe sukcesy i będzie z nich niesamowicie dumne, ponieważ będzie miało poczucie sprawczości. Te sukcesy będą – nawet jeśli obiektywnie niespektakularne – budowały jego poczucie własnej wartości, bo będą jego własne.