Gry terenowe stały się częścią oferty edukacyjnej wielu muzeów, ogrodów botanicznych i zoologicznych, a nawet całych miast. Niektórzy promują je na każdym kroku, inni skrzętnie ukrywają w czeluściach stosów ulotek i punktów informacyjnych schowanych tak, żeby turysta nie za szybko do nich dotarł. Jeśli jednak trafimy na informację o istnieniu gry – warto jej nie lekceważyć.
Wiele gier
Gry terenowe przypominają czasem znane z harcerstwa lub wyjazdów kolonijnych podchody, czasem zadania służące oswojeniu się z mapą, czasem – poszukiwanie skarbu. Mają wiele odmian i cech charakterystycznych: bywają spektakularne i mocno amatorskie, w jednych na zwycięzców czekają nagrody, w innych nie zawsze można liczyć na pieczątkę na pocztówce. Można w nich uczestniczyć samodzielnie, rodzinnie, w większych zespołach. Czasem odbywają się jednorazowo, czasem – cyklicznie, najczęściej są na stałe zainstalowane w przestrzeni. Jak się w tym nie pogubić?
Najczęściej możemy spotkać się z trzema rodzajami gier terenowych:
- Jednorazowe wydarzenia – organizowane podczas świąt, festynów, imprez edukacyjnych. Gry te obsługiwane są przez profesjonalnych animatorów albo aktorów, a czasem przez – często nie mniej profesjonalnych – wolontariuszy lub harcerzy. Żeby przejść z punktu do punktu, trzeba wykonać zadanie, którego poprawność ocenia animator koordynujący punkt.
- Zainstalowane na stałe gry terenowe – składają się z bezobsługowych punktów, wyposażonych zazwyczaj wyłącznie w pieczątkę lub kod QR do zeskanowania. Są całoroczne, całodobowe i prawie niezniszczalne. Gracze poruszają się zwykle z mapą, która pozwala zlokalizować kolejne punkty.
- Geocaching – gra terenowa z użyciem odbiorników GPS. Uczestnicy poszukują skrytek, które zostały ukryte przez poprzednich uczestników. Po znalezieniu skrytki gracze wpisują się do znajdującego się w niej dziennika odwiedzin.
Co nam dają gry terenowe?
Udział w grach terenowych to doskonały sposób, żeby odnaleźć się w nowej przestrzeni, w zwiedzanym mieście, muzeum albo ogrodzie zoologicznym. To także okazja, żeby przyjemnie spędzić czas z rodziną.
Bez względu na rodzaj gry – każda ma charakter spaceru (samo zdrowie!) – umożliwiają one poznanie na nowo nawet pozornie znaną przestrzeń. Zadania w grach można wykonywać rodzinnie lub samodzielnie. Szczególnie pod tym kątem warto rozglądać się za grami-eventami, większymi wydarzeniami, w których organizację zaangażowani są animatorzy, aktorzy czy wolontariusze (czasem członkinie Koła Gospodyń Wiejskich, czasem uczniowie lokalnych szkół, ministranci, rodzice). Łatwo wtedy trafić na zadania teatralne (w tym przebieranki!), zręcznościowe albo sprawnościowe. A nic tak nie łączy, jak wspólne wygłupianie się i robienie śmiesznych rzeczy.
Wielką zaletą gier jest także to, że pozwalają uczestnikom osobiście „wczuć się”, można by powiedzieć „zagrać” bohatera jakiejś historii. Korzystają z tego zwłaszcza muzea oraz organizatorzy rekonstrukcji historycznych i festynów rocznicowych, które zapraszają do gier-historii, których uczestnicy przyjmują nową tożsamość.
Gry terenowe mają w sobie także tę zaletę, że udział w nich jest ciekawy zarówno dla graczy, jak i animatorów/wolontariuszy obsługujących punkty. Pierwsi i drudzy mogą doskonale się bawić, poznawać nowe osoby i historie, wokół których toczy się gra. Jednak – pisząc scenariusz, wymyślając zadania i koordynując zabawę innych osób – młodzi animatorzy i twórcy gry zyskują nową perspektywę i poczucie sprawczości. Prowadzenie punktu w grze terenowej to wyzwanie, któremu np. uczniowie, harcerze, podopieczni świetlicy – potrafią sprostać, a udział w którym może dać (i daje!) wiele frajdy.
Gdzie szukać?
Gry terenowe organizowane są przez bardzo różne podmioty. Nam zdarzyło się uczestniczyć w takich, na które zapraszało Muzeum Dulag w Pruszkowie, Wiejski Dom Kultury w Swornegaciach, IPN, Instytut Pileckiego, Dom Spotkań z Historią w Warszawie, różne urzędy miast i centra kultury, fundacje i muzea, a ostatnio Ogród Botaniczny w Rogowie. Można było je znaleźć zimą w ogrodzie świateł w Warszawie i latem w łódzkim ZOO. W tym ostatnim nie daliśmy rady zdobyć ostatniej pieczątki. Po 4 godzinach chodzenia, wobec nieczynnych już restauracji i widma zamknięcia Ogrodu, u samych bram, tuż przy wyjściu nasze dzieci dostrzegły jej brak. I postanowiły, że wrócą po nią na sam koniec Ogrodu. Że fryteczki, które im obiecaliśmy, mogą poczekać, że nie chcą tak bardzo pić, że nogi przestały je boleć, ale po pieczątkę pójdą – choćby na kraj świata. Niech to będzie ostateczna rekomendacja!