Na początku opowiem Państwu o olśnieniu, które sprawiło, że wyjazdy z dziećmi (a mamy ich szczęśliwie trójeczkę) przestały być dla nas dopustem Bożym. Bo były. Były pasmem konfliktów o wchodzenie do muzeów, konieczność oglądania wszystkich ołtarzy w kościołach, o zachowanie ciszy i powstrzymanie się przed bieganiem. Od czasu do czasu – udekorowane jękami w trakcie spacerów po modernistycznych dzielnicach polskich i europejskich miast. A do tego – regularne, płaczliwe „siku, pić, jeść, nuda”. Horror.
Czara (cysterna) goryczy przelała się pewnego wakacyjnego dnia we wspaniałym, XVIII-wiecznym biskupim zamku w Czechach, w którym urządzono muzeum malarstwa. Nasze dzieci (kto je w ogóle wychował!) dały wtedy tak spektakularny popis, że, po przejściu etapów irytacji, złości, wściekłości i czystej furii, popadliśmy z mężem w marazm i przekonanie o beznadziejności wszystkich naszych dotychczasowych starań, żeby wyszli na ludzi. Dalszy opór był daremny. Ponieśliśmy klęskę jako rodzice i w ogóle jako istoty ludzkie.
Nasze dzikie dzieci zaczęły biegać po pałacowych ogrodach, szukały patyków i kamieni, ułożyły mur, polowały na Bogu ducha winne owady, które miały zamieszkać w ich zamku, wylały całą butelkę wody w piach, po czym wlazły tam i, w pełnym słońcu, w środku lata, ubłociły sobie skarpety. Następnie oświadczyły, że się nudzą i chcą wracać do domu. Eh...
Kiedy wreszcie kładli się spać (o, wyczekiwana chwilo!), jedno z nich półsennym głosem oznajmiło: „Mamo, to było najfajniejsze muzeum ze wszystkich. Możemy tam jutro znowu pojechać?”
Jakimi drogami chodzą dziecięce myśli – któż zgadnie w takich chwilach? Kto spostrzeże, że w tych niewinnych słowach wypowiadanych z przymkniętymi powiekami tkwi drzazga z impetem wbijana w rozgrzany mózg rodzica? „Tak?” - zapytałam więc niewinnie. Niech mnie dobije dalszym wywodem, co mam do stracenia. – „Tak. Bo było przyjemnie i dla dzieci i dla dorosłych” - odpowiedziała moja kochana córeczka i, zanim zdążyłam zaprzeczyć, wyjaśnić jej, że poziom przyjemności był co najmniej wątpliwy, a babranie się w piasku z gazowaną wodą nie jest dla mnie jakimś szczytem miło spędzonego dnia – oczka zamknęły się i nie było już do kogo przemawiać...
I właśnie wtedy mnie olśniło, i wtedy właśnie zrozumiałam, gdzie leżał pogrzebany ten nieszczęsny pies naszej muzealnej mordęgi. Otóż: wyjazdy były dla NAS – dla dorosłych.
Oczywiście, były opowiadania, zadania, grywalizacja kolekcji malarstwa (kto znajdzie więcej koni w sali z Kossakiem, czas start), ale to my organizowaliśmy cały czas tak, żeby zobaczyć jak najwięcej – z dziećmi, żeby poczytać – z dziećmi, żeby się ponapawać – z dziećmi. A raczej w towarzystwie dzieci. A ich „miły dzień” wydawał nam się pewną, nieco mniejszą, „infantylną” wersją naszego „miłego dnia”. W gazowanym błocku pałacowych ogrodów nasza córka zobaczyła natomiast s w ó j „miły dzień”, wcale nie wykluczający przecież naszego, bo wcześniej były już obrazy, rzeźby, dostojne wnętrza.
O, jakże zmieniły się od tego czasu nasze podróże! Jak bardzo poprawił się komfort całej rodziny! Uwaga: podaję przepis. Otóż: dzień zwiedzania należy podzielić na trzy części: pierwsza, najważniejsza i wymagająca planowania z chociaż kilkugodzinnym wyprzedzeniem to jedzenie – w miejscu dysponującym toaletą i umywalkami. Druga – czas dla dorosłych (i tu bez litości: muzeum, pałac, wystawa buzdyganów i średniowiecznych pieczęci albo nowożytnej sztuki użytkowej – do woli). Bez względu na ewentualne narzekania. Trzecia, koniecznie zapowiedziana i zaplanowana wcześniej – czas dla dzieci w miejscu, w którym można biegać, krzyczeć, zbierać kije i się ubrudzić. I bez narzekania rodziców, że może już pójdziemy, ile można się bawić kamieniami i w ogóle, że nuda….
Kolejność owych części jest dowolna (wbrew pozorom w brudnych spodniach można wejść do muzeum, ważne, żeby piach się nie sypał na podłogę), poza tym, że posiłek powinien odbyć się z oczywistych przyczyn w środku dnia.
Co daje taki podział? Po pierwsze – przewidywalność, ważną dla wszystkich podróżników, po drugie – powstanie wzajemnego zobowiązania do szanowania komfortu tych, dla których dana część jest istotna, po trzecie – brak uczucia przesytu, po czwarte – szansę na znalezienie interesujących i po prostu przyjemnych elementów tych części, na które i tak przecież jesteśmy skazani. Jesteśmy bowiem „skazani na siebie” też jako członkowie rodziny i musimy się dogadać dla własnego dobra. Także w podróży.