Nieustannie słyszymy o negatywnych skutkach nadużywania internetu. To nowe, charakterystyczne dla XXI w. uzależnienie, kojarzone jest przede wszystkim z nastolatkami i osobami wchodzącymi w dorosłość. Jednak negatywny wpływ nowych technologii dotyczy nie tylko „pokolenia Z”. Nie bądźmy hipokrytami, cyfrowego minimalizmu potrzebujemy dziś wszyscy.
Młodzi, czyli kosmici
Quinn Mossbacher to samotny, lękliwy, uzależniony od gier komputerowych, smartfona i pornografii 16-latek. Wiecznie nieobecny wzrok, niedbały wygląd, obiekt jawnych drwin ze strony starszej siostry i niejawnych – ze strony swoich rodziców. Wyjeżdża z nielubianą, acz bogatą rodziną na Hawaje. Choć mógłby właściwie nigdzie nie wyjeżdżać, na wakacjach bowiem robi dokładnie to samo co w domu – gra na komputerze, masturbuje się i korzysta z mediów społecznościowych. Przełom następuje, gdy sprzęt elektroniczny Quinna zostaje zniszczony, a ten przypadkowo zostaje wciągnięty do ekipy hawajskiej młodzieży pływającej po oceanie w tradycyjnych czółnach. Od tej pory nastolatek zmienia się nie do poznania. Zamiast błądzić wzrokiem po niebieskim ekranie, pierwszy raz w swoim życiu na poważnie uprawia sport. Męczy się, poci i cieszy, że w końcu jest przyczyną czegoś realnego, oddycha pełnią życia na cyfrowym detoksie. W końcu buntuje się przeciwko rodzinie i zaczyna stawiać na swoim.
Quinn to postać fikcyjna, bohater Białego Lotosu, amerykańskiego serialu przepełnionego błyskotliwymi obserwacjami społecznymi i niebanalną satyrą. Młody Mossbacher to typowy przedstawiciel „pokolenia Z”, a więc pokolenia niepamiętającego czasów bez smartfona. Według Jean Twenge, słynnej amerykańskiej psycholog, przedstawiciele tej generacji charakteryzują się większą lękliwością i ucieczką od realnego świata, mniejszą zaś umiejętnością nawiązywania relacji i ogólnie pojętą życiową zaradnością. Bardzo sugestywnie brzmi długi podtytuł jej głośnej książki iGen – Dlaczego dzieciaki dorastające w sieci są mniej zbuntowane, bardziej tolerancyjne, mniej szczęśliwe i zupełnie nieprzygotowane do dorosłości. Twenge analizuje badania dowodzące destrukcyjnego wpływu nowych technologii na jakość funkcjonowania młodych osób. Pokazuje, jak bardzo nieudolnie młode pokolenie stara się walczyć z nadwyżkami lęku, nienaturalnie wielką potrzebą akceptacji i licznymi nerwicami.
Postać Quinna jest też idealnym przykładem kryzysu męskości. Kilka lat temu Philip Zimbardo i Nikita Coulombe stwierdzili, że współcześni faceci uciekają od odpowiedzialności właśnie w świat gier komputerowych i pornografii. Obie te rozrywki charakteryzują się tym samym – są dostępne zawsze, a osiągnięcie satysfakcji nie wymaga wielkiego wysiłku. Obie są też substytutem prawdziwego życia. Gry komputerowe zastępują codzienny znój pracy, gdzie potrzeba cierpliwości, rutyny, a na nagrodę w postaci pensji trzeba czekać miesiąc. Pornografia zaś to substytut związków uczuciowych, które również wymagają wielkiego zaangażowania i cierpliwości. Świat cyfrowy to świat teraz, tutaj, natychmiast osiąganej satysfakcji. Świat bombardowania naszych mózgów niekontrolowaną ilością pustej dopaminy.
Sposób portretowania „pokolenia Z” przez światowej sławy naukowców sprawia wrażenie, jakoby młodzi ludzie byli dziś przybyszami z innej planety. Starsi nie mają nawet co myśleć o próbie znalezienia wspólnego z nimi języka. Różni ich tak wiele, że o prawdziwej komunikacji nie może być mowy, poprzednim generacjom pozostaje jedynie czytać socjologiczne książki o młodych ludziach lub ewentualnie chłonąć popkulturę, która stara się młodych mniej lub bardziej życzliwie pokazywać na ekranie.
Czy „pokolenie Z” naprawdę jest takie inne?
Myli się jednak ten, kto sądzi, że rzeczywistość smarfonów, w której wychowują się współcześni młodzi ludzie, jest radykalnie różna od rzeczywistości ich rodziców czy nawet dziadków. Po pierwsze dlatego, że na tzw. smartwicę (określenie ukute przez Bartosza Paszczę, opisujące skutki niezdrowej ilości czasu spędzanej z telefonem w dłoni) choruje dziś nie tylko młodzież. Często wobec osób z „generacji Z” używa się również określenia „pokolenie pochylonych głów”, od charakterystycznej pozycji, w której ciało znajduje się, korzystając ze smartfona. Myślę, że nie do końca jest to określenie trafione. Mamy bowiem do czynienia nie tylko z pokoleniem, ale całym społeczeństwem pochylonych głów. Kto dziś nie ma rodziców czy nawet dziadków nałogowo korzystających z internetu?
Po drugie, era niekontrolowanego dostępu do sieci jest jedynie zmianą skali uzależnienia człowieka od technologii, a skutki, które to uzależnienie powoduje, były opisywane przez socjologów również w erze telewizji. Zanim jednak przejdę do tego wątku, pozwolę sobie na wprowadzenie pewnej koncepcji, która pomoże mi tę – niepopularną dziś tezę – uzasadnić.
Nowoczesny człowiek cierpi na cztery rodzaje wyobcowania: ze świata przyrody, z relacji z drugim człowiekiem, z pracy, a także z własnego „ja”. Ze świata przyrody, ponieważ poruszamy się na co dzień w rzeczywistości pozbawionej życia. Otaczają nas martwe sprzęty, betonowa miejska infrastruktura, a starannie ostrzyżone drzewa pełnią funkcję estetyczną lub mają produkować tlen i ewentualnie zabezpieczać nas przed upałami. Nowoczesność zredukowała przyrodę do narzędzia, którym się posługujemy. Ujarzmiona natura to kolejny mechanizm, który dostosowujemy do naszych potrzeb. Z kolei wyobcowanie z relacji z drugim człowiekiem polega na tym, że w świecie przepełnionym pośpiechem i rywalizacją o jak najlepszą posadę i pozycję w społeczeństwie drugi człowiek coraz częściej zostaje zredukowany do roli rywala lub klienta. Wyobcowanie z pracy polega na tym, że zatrudnieni w międzynarodowych korporacjach stajemy się jedynie niewiele znaczącymi etapami skomplikowanych procesów decyzyjnych, których w całości nie jesteśmy w stanie nawet zrozumieć. Wykonujemy nasze obowiązki mechanicznie, nie widząc swojej sprawczości ani celu codziennego znoju.
Brak kontaktu z naturą, deficyt prawdziwych relacji z drugim człowiekiem, doświadczanie uprzedmiotowienia w pracy – to wszystko wpływa na naszą ogólną kondycję, tworząc wyobcowanie z własnego „ja”.
Jednak świadomość alienacji była już zauważana w XIX w. I wówczas ludzie doświadczali tych samych problemów, z którymi dziś mierzą się młodzi ludzie.
Dziś zmiana polega jedynie na większej skali problemu. Dzięki nowym technologiom każdy rodzaj alienacji przybiera na sile. Jeszcze mniej obcujemy z naturą, utrzymujemy jeszcze bardziej ograniczone relacji z ludźmi, nasza praca jeszcze bardziej nas alienuje, w konsekwencji czego dużo dalej nam do „samych siebie”.
Ból i pot
Tak jak od wieków doświadczamy alienacji, tak też od wieków recepta na powrót do „samych siebie” wydaje się podobna. W głośnej książce Praca bez sensu David Graeber pokazuje za niemieckim psychologiem Karlem Grossem, że źródłem radości jest dla człowieka przyczynowość zdarzeń. Już niemowlęta, gdy odkrywają, że rzucona na ziemię zabawka na pewno zostanie podniesiona przez opiekuna, nie potrafią powstrzymać się i rzucają zabawkę ponownie, pomimo irytacji i nagan słyszanych od rodzica. To podstawowy mechanizm ludzkiej psychiki. Cieszymy się, gdy nasze działania stanowią bezpośrednią przyczynę jakiegoś zjawiska. Radość ta jest tym większa, im większy wysiłek wkładamy w daną czynność. To właśnie ten rodzaj euforii czują sportowcy, gdy uda im się wykonać trudną akrobację lub pokonać niepobity do tego pory rekord.
Sukces okupiony wielkim wysiłkiem ma moc wytrącania z codziennego wyobcowania spowodowanego technologią, gdzie wszystko jest łatwe, a gratyfikacja natychmiastowa. Dziś nie sposób wyobrazić sobie życia bez nowych technologii. Są niezbędne w pracy, w komunikacji ze znajomymi, dostarczają też nierzadko wartościowej rozrywki. Jeśli jednak chcemy się wystrzegać odrętwiającej alienacji, musimy dążyć do cyfrowego minimalizmu, a jednocześnie pamiętać, jak ważne jest przełamanie oporu stawianego nam przez rzeczywistość. I to nawet jeśli wysiłek ten będzie okupiony potem na skroni i bólem mięśni.
Nie bądźmy hipokrytami
Ostatnio zyskuje na popularności zjawisko określane mianem greenwashingu. To strategia firm, które są źródłem wielkich zanieczyszczeń, a potem – dla polepszenia wizerunku – angażują się w jakieś niewiele znaczące kampanie ekologiczne. W kontekście wychowania i w analogii do greenwashingu można dziś mówić o parentwashingu. Taką postawę reprezentują rodzice, którzy brak relacji z dzieckiem, wszystkie jego problemy i niepowodzenia zrzucają na doświadczane przez całą tę generację uzależnienie od internetu. Brzmi to jak magiczne zaklęcie, które zwalnia od odpowiedzialności za dziecko – „Przecież to dotyczy wszystkich dzieci, więc nic nie możemy zrobić”.
Nic bardziej mylnego. Jeśli dziecko widzi rodziców spędzających każdą wolną chwilę ze smartfonem lub oglądających telewizję, to trudno się dziwić, że samo czyni podobnie. Rzeczywistość analogowa nie od razu wydaje się bardziej atrakcyjna. Tu trzeba przewodnika. Bardziej naturalnie i lepiej dla dziecka będzie, jeśli przewodnikiem okażą się rodzice. Nie każdy ma tyle szczęścia, ile wspominany na początku Quinn z Białego Lotosu. Być może brzmi to naiwnie, ale czasem kilkugodzinna wycieczka w górach, okraszona potem i marudzeniem, nagrodzona zdobyciem szczytu, gorącą herbatą i jajecznicą w schronisku, okazuje się dobrym lekarstwem na smartwicę. Przynajmniej na jakiś czas.