Złotousty kaznodzieja tak przemówił pewnego dnia do swoich słuchaczy: „Kiedy przyjdzie twoja ostatnia godzina, nie będziesz żałował tego, że za mało czasu spędzałeś w biurze, na zakupach czy przed telewizorem, ale tego, że nie poświęciłeś go wystarczająco dużo tym, których kochasz”.
Mocne słowa, ale prawdziwe – i dlatego warte przemyślenia, bowiem przeciętny Polak spędza dziennie średnio trzy minuty na rozmowie indywidualnej z każdym ze swoich dzieci. Czyli jeśli ma dwoje, poświęca takiej rozmowie sześć minut, jeśli troje – dziewięć itd. Co to oznacza w praktyce? Obliczenie jest proste: pozostałe tysiąc czterysta trzydzieści siedem minut doby wykorzystuje na robienie innych rzeczy, na które musi lub chce zużyć swój czas. I ta matematyka działa dalej: można mnożyć czas przez tygodnie, miesiące, lata, dekady życia, a wtedy dysproporcja pomiędzy uwagą ofiarowaną własnemu dziecku a innymi aktywnościami będzie rosła jak kosmiczna czarna dziura. I wciągnie wszystko, łącznie z naszym rodzinnym szczęściem.
Dobra wiadomość jest jednak taka, że nic – dosłownie NIC – nie stoi na przeszkodzie, by od ręki zmienić podobny schemat i poprawić średnią krajową. Ale, żeby cokolwiek w swoim życiu przestawić, nawet w sprawach najmniej istotnych, nie mówiąc o tych fundamentalnych, trzeba być do działania odpowiednio zmotywowanym. Metoda kija (narzekania i gderania) mało na kogo działa, spróbujmy więc zastosować bardziej sympatyczną metodę marchewki (nagrody i korzyści), bo każdy z nas ją woli.
Popatrzmy na błogosławieństwo zmian optymistycznie, zatem:
- Po pierwsze: kiedy spędzasz czas na rozmowie ze swoim dzieckiem, nie musisz wtedy robić innych, bardziej męczących rzeczy.
- Po drugie: twoja żona/mąż podziwia cię jako dobrego, odpowiedzialnego rodzica.
- Po trzecie: potraktuj to jako czas relaksu. Usiądź na ulubionym fotelu albo kanapie i nie bój się wtedy śmiać głośno, żartować, opowiadać historyjek ze swojego dzieciństwa.
- Po czwarte: przy rozmowie można się przytulić. To miłe i dobrze działa zarówno na dorosłych, jak i na dzieci.
- Po piąte: czasem w takich codziennych rozmowach usłyszymy, jak ładnie brzmią słowa: „kocham cię!” i potrenujemy ich śmiałe wypowiadanie na głos, patrząc drugiemu człowiekowi w oczy. Niektórzy z nas, zwłaszcza wychowywani dość chłodnio i surowo za młodu, czują realny stres przed przyznawaniem się do swoich uczuć – to nas blokuje, być może nawet przeszkadza w swobodzie zachowania wobec innych. Tymczasem dziecko w każdym wieku, nawet zbuntowany nastolatek, będzie bardzo wdzięcznym nauczycielem w szkole uczuć i chętnie posłucha, choćby wielokrotnie, jak te wyjątkowe słowa z trudem przechodzą nam przez gardło. A praktyka czyni mistrza. Jeśli gdzieś trzeba jej nabyć, to gdzie będzie prościej, niż we własnym domu?
- Po szóste: rozmowa z dzieckiem, nawet jeśli dotyczy trudnych spraw, paradoksalnie oszczędzi nam w przyszłości wielu kłopotów. Dziecko nauczone, że z rodzicem można rozmawiać, ile się chce i potrzebuje, zacznie w końcu sygnalizować swoje problemy na tyle wcześnie, by zapobiec kolejnym, może poważniejszym.
- Po siódme: rozmowa zakłada słuchanie. Nie tylko opcję, że rodzic słucha, ale również tę, że słucha dziecko. Wtedy o wiele łatwiej dogadać się w sprawach trudniejszych i bardziej konfliktowych wychowawczo. Dzięki rozmowie nie nabrzmiewają one tak, iż trzeba je potem nagle i przypadkowo wykrzykiwać w dzikich nerwach, na ogół w najgłupszym momencie, wciągając w awanturki innych członków rodziny i – nie daj Boże! – używając wulgaryzmów.
- Po ósme: poznasz swoje dziecko. Dodatkowa minuta dziennie po dodatkowej minucie dziennie upłynie ci na poznawaniu nowego, fascynującego świata. Będą rzeczy czy zachowania w tej rozmowie, które cię zirytują, ale będą też takie, które cię zachwycą. I może właśnie w nich rozpoznasz samego siebie. Swoje wielkie zalety, a nie wielkie wady, wasze podobieństwa, wasze wspólne cechy charakteru. Uśmiechniesz się i będziesz dumny.
- Po dziewiąte: zyska na tym cała rodzina, bo ludzie „dogadani” tworzą już zwarty team, nie są grupą pojedynczych osób, zamieszkujących pod jednym dachem jak w hotelu, ale są drużyną. I kiedy obiektywnie zadzieje się coś, co chwilowo wstrząśnie spokojem domu czy wywoła sytuację kryzysową, to świadomość, że dzieci, zwłaszcza dorastające, stoją po stronie rodziców, jest wspierająca i przez to bezcenna.
- Po dziesiąte: pewnych rzeczy nigdy się nie zrozumie, dopóki się ich nie wypowie samemu albo nie usłyszy od innych, choćby ci inni mieli dopiero kilka lat. Rozmowa z dzieckiem i związana z tym konieczność odpowiadania na pytania oraz zadawania pytań może być doskonałą okazją do pogłębienia nie tylko wiedzy o sprawach codziennych, ale również świetną lekcją warsztatu pedagogicznego dla rodzica.
Jak widać z przytoczonych powyżej kilku refleksji, zainwestowanie w czas codziennej rozmowy „jeden na jeden” z każdym z dzieci nie ma właściwie wad. Zapracowani rodzice (i dzieci szkolne!) nie muszą się także martwić, że obowiązki tygodnia uniemożliwiają im takie swobodne spotkania do syta. W tygodniu, jeśli nie da się inaczej, może wystarczy te kilka minut. Za to soboty i niedziele są doskonałą okazją, aby nadrobić stracony, rodzinny czas. Zwłaszcza, kiedy do programu dnia wejdą jeszcze inne wspólne zajęcia i zabawy: od zwykłego sprzątania czy gotowania począwszy, na długich dyskusjach w nocy skończywszy.
Życzę Państwu powodzenia i wielu chwil szczęścia.