Z Agnieszką Stefaniuk, mamą siedmiorga dzieci, autorką książki Jak to ogarnąć?, która prowadzi liczne szkolenia i programy mentoringowe dla mam – rozmawia Patrycja Przybysławska.
PP: Pani Agnieszko, jest Pani mamą dużej rodziny i kobietą niezwykle aktywną. Proszę powiedzieć, czy jeśli rodzic pracuje nad sobą, nad swoim warsztatem wychowawczym, to w końcu przychodzi moment, że wie, co zrobić w każdej sytuacji? Wydaje się, że współcześni rodzice, mimo że szukają informacji – a ich jest mnóstwo wszędzie – czują się mocno zagubieni.
AS: Odpowiedź brzmi: nie. (śmiech) Nie jest to optymistyczne, ale może właśnie – z drugiej strony – jest. Bo gdyby to była taka konkretna wiedza, jak na przykład tabliczka mnożenia, to by źle świadczyło o nas, rodzicach, kiedy coś szłoby nie tak. Ja myślę, że wychowanie dzieci to jest po prostu nauka. Teraz mamy dostęp do bardzo konkretnych zasobów informacji na temat etapów rozwojowych dziecka, psychologii, budowania relacji; jesteśmy w stanie to wszystko sobie przyswoić i zrozumieć. Możemy poszerzać swoją wiedzę o temperamentach dzieci, o tym, jak się kształtuje ludzki charakter. I to jest nauka. Natomiast drugą ważną sprawą w wychowaniu jest intuicja, którą mamy. To rzecz niezwykle ludzka. My rodzimy osobę, która jest wyjątkowa, niepowtarzalna i jedyna. Jesteśmy jej rodzicami i jesteśmy predysponowani do tego, by się nią zajmować, żeby ją wychowywać. Jest więc w tym jakaś intuicja, natura, coś bardzo ważnego, o czym koniecznie trzeba pamiętać. Mamy taki dar.
Kolejną rzeczą jest wytrwałość. Wychowanie dziecka jest zobowiązaniem. Zatem już nie tylko rozum (nauka), nie tylko uczucia (intuicja), lecz także wola: że chcę to zrobić najlepiej, jak będę w stanie. I tu trzeba kombinować.
Ja lubię takie porównanie, że z wychowaniem dziecka jest trochę jak z jazzem. To jest muzyka improwizacyjna, która nie jest tak prosta, jak np. pop; nie ma też gotowej, ścisłej partytury. Każdy improwizuje, jak chce, jednak w pewnych ramach. I tak jak z jazzem – nie każdy to lubi. Tak samo tworzenie rodziny nie jest dla każdego proste i przyjemne. Wiadomo, prościej byłoby jak z tą tabliczką mnożenia. No, ale tak nie jest.
PP: Mówi Pani, że intuicja jest ważna, a można odnieść wrażenie, że chce się teraz trochę od niej uciec. Stąd poradniki, gotowe rozwiązania, warsztaty (zresztą sama prowadzi Pani spotkania tego typu) – chcemy (szczególnie młodzi rodzice) bazować na ekspertach.
AS: To prawda, trochę tak właśnie jest. Ja też, zanim urodziłam pierwsze dziecko, przeczytałam wszystko, co mogłam na ten temat i im więcej wiedziałam, tym mniej wiedziałam, i tym bardziej to wszystko wydawało się skomplikowane.
Jesteśmy takim pokoleniem, któremu trudno jest się wsłuchać w tę intuicję, ponieważ pędzimy. Czasy nas może trochę do tego zmuszają i jesteśmy bardzo rozproszeni wszystkim, co jest dookoła, możliwościami, ciągłymi decyzjami. Na przykład kiedy moja mama mnie urodziła, to dostała od kogoś wózek – jedyny, jaki był wśród znajomych… Kiedy teraz mama spodziewa się dziecka, to ten wózek wybiera niemal przez dziewięć miesięcy: czyta fora mam, rankingi, sprawdza, czy na pewno będzie zaspokajał potrzeby tego małego dziecka – i dopiero podejmuje decyzję. A to jest tylko jedna tysięczna spośród tych wszystkich, które trzeba podejmować. Przez te opcje i możliwości jesteśmy też bardziej zewnątrzsterowni, mało mamy takiego wejścia wewnątrz, w swoje wnętrze.
PP: Jak więc na nowo zaufać swojej intuicji?
AS: Na pewno trzeba trochę zwolnić. Nawet nie trochę – bardzo. Trzeba odczepić się od tych spraw z zewnątrz i posłuchać siebie. Zadać sobie podstawowe pytania: co ja myślę na dany temat? Jak powinnam postąpić? A potem niezbędny jest czas na znalezienie odpowiedzi. A ona często nie będzie jednoznaczna. Trzeba słuchać własnego rozumu, któremu już podaliśmy jakieś twarde dane; teraz trzeba je przetworzyć i wykorzystać. Wspomniała Pani, że prowadzę warsztaty i wykłady – to prawda, ale ja głównie tego właśnie uczę mamy: żeby umiały zaufać sobie. Z tą wiedzą, którą mają, z tym doświadczeniem i z tymi ludźmi, którzy są im dani na drodze. Żeby w ten sposób starały się tworzyć rodzinę. Bez ciągłego wymyślania i szukania nowych teorii.
Naturalne strażniczki domowego ogniska
PP: Pani programy mentoringowe, także książka, są głównie dla mam. Czy to znaczy, że to właśnie na mamie bazuje rodzina?
AS: To nie tak. Ja jestem zdania, że wychowanie należy do obojga rodziców, a każde dziecko ma prawo do mamy i taty. Tylko że ja jestem mamą, dlatego uczę inne mamy. Piszę o tym, jak przeżywam swoje macierzyństwo, dlatego ta książka jest adresowana do kobiet. Nie jest o ojcostwie. Nie jest o byciu (ogólnie) rodzicem, ale jest o byciu mamą.
Oczywiście bardzo ważny jest wspólny, ujednolicony system wartości, wspólne cele. W ogóle pierwszą potrzebą dziecka jest pragnienie widzenia kochających się rodziców, a drugą – bycia kochanym. Wszystko inne jest na dalszym planie. Jeśli te podstawowe kwestie są na miejscu, wszystko inne się układa. Wiele rodzin tego doświadcza. Oczywiście, idealnie by było, żeby relacja między rodzicami była szczęśliwa i dobra, ale wiemy przecież, że nie zawsze tak jest. Są też rodziny rozbite, samotne mamy, ojcowie… Jednak trzeba pamiętać, że zawsze w takiej relacji dobrego wzajemnego traktowania się, dobrej atmosfery, dziecko ma dużo większą szansę rozwoju, bo wtedy jego potrzeba miłości jest zaspokojona. Na tym trzeba budować.
PP: A to nie jest tak, że jednak mamy czują się bardziej odpowiedzialne za atmosferę w domu?
AS: To wszystko dlatego, że kobiety są jednak predysponowane do relacji. To wynika nawet z naszej neurologii, zachowań. Jesteśmy przystosowane do empatyzowania z innym człowiekiem. My od razu chodzimy w relację, współodczuwamy. W związku z tym, kiedy pojawiają się dzieci, ta relacja tworzy się w zasadzie automatycznie. Natomiast mężczyźni mają umysł bardziej systemowy, oni strukturyzują, systematyzują świat. Oczywiście też uczą się relacji. To widać gołym okiem: wiele kobiet jest nauczycielkami, pielęgniarkami, pracuje w usługach, w zawodach związanych z pielęgnacją, dbałością, z tematami okołoludzkimi, natomiast mężczyzn jest w tych zawodach niewielu. I to nie dlatego, że tam się mniej zarabia czy jest to mniej prestiżowe, po prostu nie są do tego predysponowani.
Stąd też kobiety biorą na siebie dom, atmosferę rodziny, nie dlatego, że to jest jakaś struktura społeczna czy „kulturowa przemoc”. Trzeba właśnie w tym szukać rozsądku, dotrzeć do prawdziwych źródeł, które leżą w naszej naturze. Wiele kobiet, które rodzą pierwsze dziecko, doświadczają przewrotu kopernikańskiego w swoim życiu, a jednocześnie stwierdzają, że dziecko wypełniło jakąś przestrzeń w ich życiu, nadało sens. Oczywiście, o tym, kto będzie mamą, a kto nie, często nie decyduje sama kobieta, jest jeszcze dar życia, to dużo bardziej skomplikowana sprawa, ale trzeba stwierdzić, że jest to naturalne, dobre i bliskie kobiecie.
PP: Pamiętam, że w swojej książce kilkakrotnie wspomina Pani o tym, że mama może wszystko, ale nie wszystko na raz. Co to znaczy?
AS: Oznacza to, że są pewne etapy w naszym życiu. Kiedy jesteśmy młode i pojawiają się pierwsze dzieci, to mamy czasem takie myśli, że to jest już koniec. Że teraz to już wpadnę w te pieluchy, i po co studiowałam, po co się tak starałam, teraz to już ugrzęznę i zakończę karierę zawodową. Albo, jeśli zaczęłam teraz pracę i nagle wypadam z rynku pracy, to czy kiedykolwiek wrócę. To się wydaje takie zero-jedynkowe – wypadłaś, nie ma cię. A to jest nieprawda. W dzisiejszych czasach można zrobić świetną karierę i po czterdziestce, i po pięćdziesiątce. Możemy wszystko. Potrzeba tylko oczywiście osobistego zaangażowania i dużo pracy, która wiąże się z poświęceniem, ale jest to możliwe. Dzieci nie są absolutnie żadną przeszkodą. Przeciwnie. Często mamy potrafią się lepiej zorganizować, myśleć przyszłościowo, mają bardzo wysoką motywację, potrafią skutecznie działać. Zatem dla bardzo wielu kobiet macierzyństwo jest właśnie etapem, który dodaje skrzydeł. Oczywiście może być tak, że się nie uda. Jednak to, czy życie zawodowe się komuś uda czy nie uda, to nie jest kwestia dzieci czy ich braku, tylko pracy nad sobą.
Wolność bycia posłusznym
PP: Zmieńmy nieco temat. Niemal każdy rodzic chciałby, aby jego dziecko było posłuszne. Bo to bardzo ułatwiłoby życie. Tylko jak to zrobić? I czy posłuszeństwo jest celem samym w sobie? Czy powinniśmy za wszelką cenę starać się, aby nasze dzieci były posłuszne?
AS: Po pierwsze, dzieci są w sposób naturalny uległe rodzicom. Nawet jeśli mamy dwulatka, który kładzie się na podłodze czy biegnie w przeciwnym kierunku, to jest to tylko przekora tego wieku: potrzebna i naturalna. Natomiast ogólnie – dzieci są uległe wobec dorosłych. Jesteśmy całym ich światem – nasza odpowiedzialność jest taka duża. Ale posłuszeństwo jest zachowaniem podjętym w wolności. To jest różnica. Dziecko jest uległe swoim rodzicom, bo są więksi, silniejsi. Natomiast posłuszeństwo jest aktem woli. A z własnej woli słuchamy tego, przy kim czujemy się bezpiecznie. Dzieci muszą kochać rodziców, żeby się ich słuchać. Potrzebny jest autorytet. Dopóki są małe, ten autorytet jest naturalny. Ale kiedy już dziecko idzie do przedszkola, to zaraz się okazuje, że to pani nauczycielka jest fajniejsza niż mama. Wtedy to jeszcze jest słodkie. Ale w wieku dorastania pojawia się bunt przeciwko autorytetowi naturalnemu rodziców. I jeśli rodzic nie pracuje nad sobą jako osoba, to jest problem. Bo nie wystarczy tylko oprzeć się na tym, że „jestem twoją matką i masz mnie słuchać” albo „jestem twoim ojcem i masz mnie słuchać” – to się po prostu nie udaje. W dzieciach będzie zawsze naturalna potrzeba bycia kochanym, one nawet będą starały się zasłużyć na miłość rodziców, ale to już nie jest taka do końca dobra relacja. Ważne jest wychowywanie do wolności. A do tego, żeby dziecko podejmowało dobre wolne wybory (wiadomo, czasem będzie podejmowało też złe…) musi mieć bezpiecznych rodziców blisko siebie. I to jest właśnie ta sztuka, ten jazz – jak to zrobimy, żeby z tym konkretnym dzieckiem, ze mną i moimi cechami, się udało. Na to nie ma prostego schematu. Nie ma now how, że sprzedam to tobie i ty to sobie zastosujesz w swoim domu, i to zadziała.
PP: To jest szalenie ważne: posłuszeństwo wcale nie ogranicza wolności, tylko jest właśnie wolnym wyborem. Bo dzisiaj posłuszeństwo jest przedstawiane właśnie jako ograniczenie wolności.
AS: A to uległość, coś zupełnie innego. W wychowaniu dzieci, w różnych współczesnych nurtach psychologicznych, jest podkreślane, że dziecko nie może po prostu słuchać rodziców – i po części zgoda, bo nie powinno być uległe. Kiedy rodzic wymusza na dziecku pewne zachowania swoją siłą, to jest to niewłaściwe i do tego ma bardzo krótkie nogi. Dopóki dziecko jest małe, może działać, ale z czasem nie będzie to w żaden sposób pomagało wzrastać i kształtować charakteru. Ważniejsze jest to, żeby czuło się kochane i wiedziało, że to, czego mama wymaga, o co je prosi, jakie stawia mu granice czy wyzwania, jest właśnie powodowane miłością.
Podlewać to, co dobre
PP: Ważna jest też więc celowość. Dziecko musi wiedzieć, że to posłuszeństwo, którego rodzice wymagają, czemuś służy – na przykład dobru rodziny. Powtarza Pani często hasło „Rodzina to drużyna”. Co zrobić, żeby dziecko czuło, że rodzina to drużyna, i chciało się angażować? Z małymi dziećmi nie ma problemu, one z reguły chcą pomagać we wszystkim, a potem, kiedy realnie mogłyby przejąć pewne obowiązki, ta chęć im przechodzi.
AS: Wydaje mi się, że najlepiej zrobić to przez doświadczanie dobrych rzeczy. Np. „Kupiłeś bułki na śniadanie, to było twoje zadanie, a teraz zobacz, jak jest miło! Dziękujemy ci, że mamy wszyscy udany poranek – również dzięki tobie”. Zatem trzeba podkreślać pozytywy, zawsze podlewać to, co dobre. Ale uczymy się równie skutecznie, kiedy coś nie wyjdzie, czyli „miałeś przynieść te bułki, wszyscy czekają, a ty nie idziesz, wszyscy się denerwują, są głodni, atmosfera siada”. I to jest naturalna konsekwencja, że poranek nie wypadł tak, jak by mógł i jedną z przyczyn jest właśnie to konkretne zaniedbanie. I tu już nie trzeba na dziecko krzyczeć, karać.
Trzeba jednak wcześniej zwrócić uwagę dziecka na konkretny obowiązek. My czasem rzucamy wymagania z niewielkim przekonaniem. Wtedy dziecko nie czuje, że to jest naprawdę jego odpowiedzialność. Potem bywamy niekonsekwentne i robimy zamieszanie, np. raz pójdziesz po te bułki, a innym razem to ktoś inny itd. I tak naprawdę nikt się do tego nie poczuwa. Jeśli obowiązek jest przekazany dobrze i dziecko go wykona, to jest sukces, jest świetnie. Natomiast kiedy tego nie zrobi, ponosi porażkę, na której równie dobrze się uczyć. Tylko dla nas, rodziców, to jest strasznie przykre, bo my nie lubimy, kiedy nasze dzieci popełniają błędy, traktujemy je jako osobiste porażki. To może być frustrujące, ale na tym też polega proces wychowania. Dzieci muszą się potykać.
PP: Nie trzeba więc od razu ratować sytuacji, tylko pozwolić doświadczyć porażki?
AS: Tak, bo dopiero wtedy zaczynamy myśleć. Nawet jako dorośli potrzebujemy czasu, żeby zrozumieć, dlaczego coś nie wyszło, żeby przyznać się przed samym sobą do błędu, choćby był ewidentny.
PP: Od kiedy dziecko angażować do takich właśnie drobiazgów, do zajęć, które pozwolą mu poczuć się częścią tej rodzinnej drużyny?
AS: Jestem przekonana, że im szybciej, tym lepiej. Niemal od początku można już uczyć samodzielności i takimi pierwszymi zadaniami mogą być: wkładanie piżam pod poduszkę albo, jeśli dziecko jest jeszcze w pieluszce, to zanoszenie tej pieluszki do śmietnika, zakładanie sobie śliniaczka. Dzieci robią różne takie drobne rzeczy, wręcz rwą się, by je robić. I wtedy trzeba im na to po prostu pozwolić. Warto jeszcze podkreślić, że pierwsze obowiązki dotyczą właśnie samoobsługi: wiem, gdzie są moje rzeczy, gdzie odstawiłam buty, gdzie mam rękawiczki, czapkę, szalik; gdzie moje zabawki parkują na noc, gdzie są moje książeczki, szczoteczka do zębów itd. Dbam o te rzeczy, o nie się troszczę. Następne są obowiązki dotyczące domu i jego funkcjonowania, kiedy widzę więcej niż czubek własnego nosa, np. mój pokój, potem części wspólne, zadania takie jak zmywarka, która jest ulubionym obowiązkiem małych dzieci, zamiatanie podłogi, ustawianie butów w korytarzu, podlewanie kwiatów itp. Wszystko, co nam przychodzi do głowy, co jest w naszym domu codziennie do zrobienia i co generalnie robiła mama z pomocą swojego męża. Z czasem ma być właśnie tak, że dzieci też wkraczają w te obowiązki.
Ja bardzo polecam każdej mamie raz na jakiś czas zrobić listę rzeczy do wykonania, bo one się zmieniają. Trzeba spisać, co ja robię każdego dnia: można przejść przez pomieszczenia, przez pory dnia, i popatrzeć na te wszystkie rzeczy. Tego będzie bardzo, bardzo dużo. I potem trzeba wyeliminować rzeczy, które robimy, a w sumie to mogłybyśmy z nich zrezygnować; oznaczyć takie, które możemy scedować na inną dorosłą osobę (np. męża); zwrócić uwagę na te, które tylko ja mogę robić, lubię je robić albo robię je najlepiej. Natomiast resztę można podzielić między dzieci, które są w stanie pomóc, albo oddelegować na zewnątrz. Tak jak w dobrej firmie – to nie jest tak, że szef wszystko robi sam albo codziennie myśli, co komu dać i daje temu, kto się akurat napatoczy. Rodzina jest organizacją. Tym, co różni firmę i rodzinę, jest to, że w firmie motywujemy kasą, prestiżem, a w domu – absolutnie nie! Motywujemy się tym, że dom ma być dla nas dobrym miejscem i że wszyscy za to odpowiadamy.
Wszystkie mamy intuicyjnie czują, że kiedy mają w miarę zadbany dom (w takim swoim standardzie) i w dodatku nie są chronicznie zmęczone, to mają większą satysfakcję życiową, są dużo lepszymi mamami i żonami.
Kiedy o tym mówię, to każdy sobie od razu przyjmuje swoją miarkę i myśli: „o, ja nie mam pieniędzy na pomoc” albo „jesteśmy sami, nie ma nam kto pomóc, mąż jest cały czas w pracy”, albo „mam wredną teściową, nie dogaduję się z mamą i nie jest tak łatwo”. Oczywiście, że nie jest łatwo! Ale z takim podejściem, kiedy szukamy tylko wymówek, całą energię tracimy na to, żeby sobie udowodnić, że jest beznadziejnie i nic z tym się nie da zrobić. I wiadomo, nie będzie od razu jak w jakimś Disneylandzie albo „perfekcyjnej pani domu”, ale będzie krok w dobrym kierunku, może jedna rzecz, którą uda się poprawić.
Mamy różne przekonania wyniesione z własnych domów, np. że musi być wykrochmalona i wyprasowana pościel, bo inaczej kryzys życiowy… A okazuje się, że można spać w niewyprasowanej i równie dobrze się wysypiać (śmiech). Dlatego trzeba się nad tymi obowiązkami pochylić.
Między odpuszczaniem i dyscypliną
PP: A co zrobić w sytuacji, kiedy dorastające dzieci zaczynają się buntować, nie zawsze chcą współpracować dla dobra rodziny, mówią: „nie ja tu nabrudziłem, nie ja będę sprzątać”? Jak reagować na takie kryzysy? Jak zadbać o atmosferę? Bo wiadomo, można postawić sprawę na ostrzu noża, ale to chyba niczemu nie posłuży.
AS: Dobry humor – to moja uniwersalna recepta na względnie udane życie rodzinne (śmiech). Stawianie spraw na ostrzu noża nie jest dobre nigdy, w żadnej relacji, a już najbardziej w rodzinnej. To nigdy nie rozwiązuje problemów, tylko raczej je mnoży. I psuje nam humor. Jeśli ja się zdenerwuję: „miałeś wynieść śmieci – nie wyniosłeś”, to zanim się uspokoję, może minąć cały dzień. A życie pędzi i szkoda tego dnia. Poza tym, czy te śmieci za pięć lat będą miały jakieś znaczenie, czy będę o tym pamiętała? Niektórzy mówią, że „nie, to właśnie z takich drobnych rzeczy składa się życie, one nie mogą być niezaniedbane?”
PP: No właśnie, jak zachować równowagę pomiędzy odpuszczaniem a dyscypliną?
AS: Żeby wrócić do tych śmieci – faktem jest, że one muszą być wyrzucone. Prędzej czy później. I będą. Ale może nie w tym momencie, kiedy ja się upieram. W wypadku nastolatków i dorastających dzieci trzeba szanować to, że one potrzebują więcej czasu na rozpęd, na zmianę czynności. To nie jest tak, że kiedy wchodzimy do pokoju, widzimy, że on siedzi i patrzy w sufit, to nic nie robi. On robi bardzo dużo, jego życie wewnętrze się tam reformuje. I wyjście z tego świata, zajęcie się czymś, to nie jest taki „pstryk”. Dla nas zresztą też. Też nie lubimy, kiedy jesteśmy czymś zajęte i ktoś wchodzi i mówi, np. „idź, ugotuj obiad”. (śmiech) Trochę trzeba tak na to popatrzeć. To pomaga zrozumieć i zachować spokój, kiedy przyjmiemy, że to nie jest żaden atak przeciwko nam, to nie żaden bunt przeciw konstrukcji rodziny, temu, że „mam pomagać”. Nawet jeśli dziecko mówi: „zawsze ja, jestem taki biedny, nikt nic nie robi, dlaczego ja” albo wykrzykuje, że „głupia zasada!”, to trzeba wysłuchać, ale nie brać do siebie. Nie pozwolić, żeby te emocje się spotęgowały i wrócić do tematu po pewnym czasie. Czasem to jest 15 minut, godzina, innym razem cały dzień. Też nie chcę mówić, że ja tak za każdym razem postępuję, ale bywa tak, że kiedy moje dziecko uprze się przy niewykonaniu zadania, które do niego należy, to ja to w końcu zrobię. Tylko nie zostawiam tego tak, nie udaję, że nie było tematu. Wracam do tego. Nastolatki lubią rozmowę nocą, wieczorem (co jest zmorą mam, które przestały karmić w nocy i w końcu chciałyby się wyspać; nie ma w nocy płaczących maluchów, za to są gadające nastolatki). Trzeba więc usiąść i powiedzieć, jak ja to widzę: co mnie dotknęło, czemu to nie zadziałało, że mnie to martwi albo złości, albo że chciałabym wiedzieć, co mogę zrobić, aby dziecko wzięło ten obowiązek skutecznie na siebie, żebym mogła na nie liczyć. Taka rozmowa zawsze powinna być zakończona konkretnym zobowiązaniem ze strony dziecka.
Tylko uprzedzam, to jest proces, takich rozmów trzeba przeprowadzić po prostu nieskończoną liczbę, to nigdy nie zadziała za pierwszym czy za drugim razem. Ale tylko w ten sposób kształtuje się charakter.
PP: W tym co Pani mówi wyczuwam taką tezę, że rodzic musi wierzyć, że dziecko chce działać na korzyść rodziny i nawet jak się buntuje i stwierdza, że akurat dziś nie będzie żadnych śmieci wyrzucać, to my jako rodzice generalnie musimy w nie wierzyć.
AS: Tak, trzeba wierzyć, nawet na przekór symptomom (śmiech). Rolą mamy jest właśnie wierzyć w dzieci i przekazać im tę wiarę w ich możliwości, w ich potencjał. I to w nas rodzicach jest. Chciałabym zwrócić tu uwagę na pewną sprawę. Czasem mówi się, że malutkich dzieci nie wolno etykietować i mówić: że mały dyrektorek, że aniołeczek, że ta taka ślicznotka, a ten taki łobuziak. I pewnie to racja. Jednak ja myślę, że tego kilkulatka to aż tak bardzo nie dotyka. I bym się nad tym nie rozczulała. Natomiast pomyślałabym, co my tak naprawdę myślimy o naszych dorastających dzieciach, jaką mamy projekcję na ich temat w naszej głowie. Pewnie upraszczamy, bo nasz mózg bardzo lubi upraszczać i widzimy często tylko te rzeczy, które nie grają. I może być tak, że mamy wspaniałe dziecko w domu, które niestety powierzchownie jest bałaganiarzem, ciągle coś gubi, o niczym nie pamięta i my ciągle podkreślamy w nim te rzeczy, a nie zauważamy jego empatii, albo że świetnie się rozumie z rodzeństwem, albo że jest miłym i dobrym kolegą, przyjacielem.
I jest tak też dlatego, że na co dzień pędzimy. Ale jak już się tak zapędzimy i w pewnym momencie nie wiemy, jak się z tym naszym dzieckiem porozumieć, to jest ten moment, żeby się zatrzymać i popatrzeć głębiej. Uwierzyć na nowo w to dziecko. Nie tylko być osobą, która wydaje polecenia i je egzekwuje, ale kochać to dziecko takie, jakie jest. I oczywiście – wymagamy i dajemy polecenia z miłości, ale jeśli w praktyce dziecko słyszy tylko „zrób to czy tamto i najlepiej jeszcze szybciej, i czemu nie zrobiłeś”, to nie przyniesie to oczekiwanych rezultatów. Bo wtedy jest tak, jakby ono musiało na naszą miłość zasłużyć.
PP: I wtedy też te wszystkie obowiązki są traktowane jak najgorsza kara, uciemiężenie młodego człowieka.
AS: Tak, dokładnie. Jeszcze wracając do posłuszeństwa, trzeba by to zobaczyć w życiu społecznym. Jak mówimy o wychowaniu dzieci, to dla rodziców, zwłaszcza młodych, jest to taka „płachta na byka”, bo to przecież ogranicza dziecko.
PP: Brzydkie słowo, tak samo jak „dyscyplina”.
AS: Tak (śmiech). A przecież w życiu społecznym to posłuszeństwo, rozumiane jako podporządkowanie się czemuś w wolności, jest szalenie istotne. Dajmy taki przykład: jest czerwone światło na skrzyżowaniu – tu nie ma miejsca na to, że „jestem innego zdania” czy „to mnie ogranicza”; jako uczestnik ruchu drogowego, dla bezpieczeństwa swojego i innych, podporządkowuję się i już. Wszyscy podlegamy pewnym kodeksom, prawom, zasadom i musimy być wobec nich posłuszni.
Posłuszeństwo niczego nie ogranicza, jeśli nie jest uległością. Ta byłaby skarłowaceniem człowieka jako osoby. Natomiast posłuszeństwo jest piękną cnotą, bardzo potrzebną.
Każdy też ma jakieś wartości, dla każdego są one jakoś istotne – w moim domu taką wartością jest rodzina. Mnie zależy na tym, aby ta rodzina była silna, trwała, dobra, bezpieczna. I jestem wierna i posłuszna tej mojej wartości. Staram się robić wszystko, aby w tej kwestii nie szkodzić. Oczywiście popełniam błędy, mylę się, tak jak każdy człowiek, ale jestem posłuszna temu, do czego się zobowiązałam. Tak samo jest w pracy. Posłuszeństwo jest bardzo potrzebne.
Plan i spryt
PP: Zmierzamy już powoli do końca naszej rozmowy, przed nami jeszcze jedna kwestia. W dużej rodzinie każde dziecko ma jakieś swoje wymagania, specyficzne potrzeby. Rodzice chcieliby sprawiedliwie traktować swoje dzieci i robią wszystko, żeby tak było. A jednak nawet w mało licznych rodzinach często któreś z dzieci uważa, że „no mnie to nikt nie kocha” albo „jemu to wszystko, a mnie to nic” itd. Co ciekawe, zdarza się, że niemal każde z dzieci tak mówi. Co z tym zrobić? Jak do tego podejść? Czy czas „jeden na jeden” wystarczy? Jak szukać środków do zaspokojenia takich właśnie potrzeb?
AS: Czas jeden na jeden to jest świetna rzecz, jest bardzo potrzebny. I są takie dzieci, które same się o to będą dopominać, a są takie, które nie. Trzeba na to zwracać uwagę. Jeśli chodzi o sposób spędzania tego czasu, po pierwsze, sprawiedliwie nie znaczy tak samo. I jak idę z synem na mecz i kibicuję mu z trybuny, a potem jemy sobie „maka”, wracając do domu, to nie znaczy, że potem to samo mam zrobić z córką albo z drugim synem. Dlatego trzeba dobrze znać swoje dzieci, wiedzieć, co jest dla nich ważne. A poznajemy je właśnie tak – spędzając z nimi czas.
W mojej rodzinie była taka pokusa, żeby dzielić dzieci na „maluchy” i „starszaki”, i grupować, że z maluchami robimy jedno, a ze starszymi coś innego. Nie były więc już osobami, ale grupkami. I to niby jest zabawne, ale nie można tak funkcjonować. Jeśli mamy jedno dziecko czy dwoje, to możemy sobie wyobrazić taki fantastyczny czas jeden na jeden, bo tego czasu jest stosunkowo dużo (wszyscy mamy tyle samo godzin w dobie). Ale jak masz siedmioro dzieci i więcej, to już trzeba kombinować i myśleć, jak to zrobić. Zresztą, niezależnie od liczby dzieci, jeśli tego nie zaplanujesz, to tego nie zrobisz. Zawsze będzie coś innego. Trzeba więc to wpisać w grafik i być… sprytnym.
Ja bardzo często wykorzystuję ten czas w sposób związany z organizacją w domu, np. kogoś biorę na zakupy i przy okazji kupimy sobie po lodziku albo zatrzymamy się na jakiś koktajl czy małą herbatkę. Idziemy do sklepu, ale zajrzymy do galerii i pooglądamy ciuchy (to z dziewczynami). Szukam takich momentów, że i tak muszę coś zrobić, a jednocześnie mogę wygospodarować ten czas na spotkanie jeden na jeden.
Idealne ze starszymi dziećmi są takie wypady nocką. Nocka jest bardzo istotna. Bo jak wybijamy się z tego życia rodzinnego, z tej wirówki, to początkowo rozmowa się nie klei, jest sztywno, nagle wypadamy z ram, z roli. I jak jesteśmy wyrwani z tego kontekstu, to trzeba się rozpędzić, co sprawia, że jak się jedzie gdzieś „z nocowaniem”, to zawsze ten pierwszy dzień jest spisany na straty. A potem dopiero ta noc i kolejny dzień jest fajnym naładowaniem i się na nowo odkrywamy – to jest zawsze plus. A nawet jeśli mamy doświadczenie takich wyjazdów, na których „nie zaiskrzyło”, to to są momenty, które dzieciaki zawsze dobrze wspominają. To nie musi być Rzym ani Krym, to może być Kazimierz Dolny: ważne, żeby się po prostu zmobilizować. Potraktować to jako konkretne zadanie – naprawdę nie będziemy tego żałować. Zwłaszcza, że dzieci w dzisiejszych czasach mają niemal wszystko. Sprawy bytowe są zaspokojone, minimum ogarnięte, więc nie mają potrzeb materialnych, stąd to, czego oczekują od rodziców, to jest na pewno czas. On jest najlepszym prezentem.
Czasem zastanawiamy się, co możemy dać dziecku na imieniny. Może więc zamiast kupować tort, można wykorzystać ten czas jeden na jeden i pieniądze przeznaczyć na taki wyjazd. To też jest takie rozwiązanie, które u nas funkcjonuje. Po prostu trzeba być sprytnym. Jeśli się o tym myśli i się to planuje, to jest to coś, co zawsze wyjdzie. Natomiast na pewno nie wyjdzie spontanicznie. Bo spontanicznie jesteśmy w pędzie.
PP: Nie da się więc wychowywać dzieci bez poświęcania im czasu. I bez pracy nad własnym charakterem, bez zatrzymania się, o którym Pani mówiła.
AS: I im więcej mam doświadczenia, tym lepiej widzę, że dzieci bardzo szybko rosną. Jak mi to ktoś mówił, kiedy byłam młodszą mamą, to mnie to denerwowało. Te dzieci ciągle były małe, ciągle przewijały się typowe dla wieku przedszkolnego problemy i byłam tym zwyczajnie zmęczona. Ale to naprawdę szybko mija. I jak patrzę wstecz, to mam takie poczucie, że jakby za dużo się frustrowałam, a za mało cieszyłam. I teraz myślę, jak to zrobić, jak przekazać młodym mamom, które są sfrustrowane, że znowu kolejna jesień i choroby, ta nuda i żmuda, żeby się bardziej cieszyły tym czasem, a mniej frustrowały. Kiedy tak naprawdę idą do przodu, nie mogą popatrzeć wstecz. Dlatego ja mówię o tym niestrudzenie, że to naprawdę szybko mija. Bezpowrotnie. To, co wchłania mózg dziecka w tych nudnych jesiennych wieczorach, w tym międzyczasie tak zwanym, między fajnymi weekendami albo wyjazdami, to jest to, co naprawdę buduje człowieka.
PP: Dziękuję za rozmowę!
