Współczesna kultura masowa ocieka seksualizacją informacji, przemocą i uprzedmiotowieniem człowieka. Nawet nie zauważamy, jak sami przekazujemy dzieciom wzorce, które oswajają je z krzywdzeniem innych. A potem lamentujemy w mediach, że doszło do kolejnego aktu przemocy rówieśniczej, i zrzucamy wszystko na ten zły internet.
Hejt ma twarz dorosłych
W warsztatach prowadzonych przez Instytut Cyfrowego Obywatelstwa stawiamy na oddawanie głosu dzieciom i młodzieży; warsztaty są także formą edukacji dla osób prowadzących, która pozwala skonfrontować wiedzę teoretyczną z bezwzględną szczerością uczniów i uczennic.
Niektóre zdania padające podczas zajęć zostają ze mną na dłużej, a bywa, że pokazują mi coś, czego nie znalazłabym w wynikach badań. Tak było wtedy, gdy skonstatowałam, że kolejny raz na warsztatach uczniowie jako przykład hejtu wymieniają imię i nazwisko osoby stojącej na czele jednego z popularnych programów telewizyjnych poświęconych prowadzeniu restauracji. To wtedy pomyślałam: tak, to wszystko zaczyna się w naszych domach.
Ramówki programowe od wielu lat wypełniają audycje, których format opiera się na przemocy. Na ekranie widzimy osobę, która ma nad pozostałymi przewagę i rzekomy autorytet, która krzyczy na uczestników programu, nierzadko używa wulgaryzmów, często doprowadzając je do łez i kryzysu. Dla dziecka, które obserwuje rodziców oglądających takie programy, wniosek jest dość prosty: ktoś stosuje przemoc (krzyczenie i doprowadzanie do płaczu jest przemocą).
To dorośli przygotowują takie materiały i puszczają je w telewizji, a pokazywany sprawca przemocy jest dzięki temu osobą znaną. Dziecko widuje go w reklamach, gazetach lub w internecie, oswaja się z jego zachowaniem, które nie tylko jest akceptowalne, ale przynosi też popularność.
Jest to przykład jednego z wielu przemocowych programów święcących triumfy wśród osób dorosłych. Różnica pomiędzy takimi materiałami a filmami fabularnymi zawierającymi przemoc polega na tym, iż dziecko widzi, że nie jest to fikcja, lecz nagranie z prawdziwego życia.
A teraz przenieśmy takie reality show na grunt współczesnych młodych: któryś z nich nagrywa przemoc wobec swojego rówieśnika, wrzuca taki kawałek już nie do telewizji, ale do internetu, inni go oglądają, co daje popularność, a często także pieniądze, bo platformy takie jak YouTube czy TikTok pozwalają zarabiać na swojej popularności. Czym się to tak naprawdę różni od tego, co dorośli robią w telewizji, poza tym, że internet zastępuje młodym telewizję?
Przemoc na sterydach
Dlatego w postrzeganiu przemocy w sieci warto przyjąć odpowiednią optykę: nie ma cyberprzemocy, a jest przemoc, która dostała nowe narzędzia w postaci internetu i urządzeń ekranowych, a czasem też nowe, obco brzmiące nazwy, które w gruncie rzeczy oznaczają dla wielu z nas zachowania znane z dzieciństwa. Tak jest z hejtem, bullyingiem czy groomingiem, które polegają na krzywdzeniu za pomocą komentarzy, nękaniu i uwodzeniu dziecka, tyle że w sieci.
Problem polega na tym, że internet jest sterydem dla naszego życia, zwiększając siłę rażenia wielu zjawisk, w tym także przemocy. Kiedy 20 lat temu doświadczyłam na studiach nękania przez jednego ze studentów, jego niewybredne komentarze na temat mojego pochodzenia słyszeli wyłącznie obecni na zajęciach inni studenci. Przemoc w sieci ma zupełnie inną skalę. Dziecko doświadczające hejtu czy nękania jest świadome, że patrzy na to ogromna liczba ludzi (z mediów społecznościowych na świecie korzysta prawie pięć miliardów osób). Nic więc nie stoi na przeszkodzie, aby stać się memem, z którego będą się śmiali Maorysi na drugiej półkuli.
Ta świadomość paraliżuje młodych, o czym dowiadujemy się m.in. z raportu Dojrzeć do praw Fundacji Orange, zawierającego wypowiedzi osób nastoletnich. Wynika z niego, że syndrom FOMO (z ang. fear of missing out – strach, że coś nas ominie), pojawiający się u osób dorosłych najczęściej dlatego, że brak dostępu do internetu i telefonu oznacza utrudnienie codziennego funkcjonowania czy dostępu do informacji, w przypadku nastolatków wynika z czegoś zupełnie innego. Młodzi boją się, że jeśli będą offline, nie dowiedzą się w porę, że ktoś ich wyśmiewa i zanim zareagują, staną się pośmiewiskiem w sieci.
Pomieszczenie bez świateł
Walka z przemocą w sieci wbrew pozorom nie polega tylko na wprowadzaniu rozwiązań technologicznych w przestrzeni cyfrowej, choć bez nich bez wątpienia nie ma mowy o skutecznej ochronie dzieci przed destrukcyjnymi treściami. Potrzebujemy jednak czegoś więcej, i to pilnie: skutecznego programu profilaktyki przemocy w szkołach. Nie cyberprzemocy, lecz przemocy w ogóle. Musimy uczyć nasze dzieci współpracy, wrażliwości społecznej i radzenia sobie z trudnymi doświadczeniami. Bo przykra prawda jest taka, że choćbyśmy się bardzo się starali, może się zdarzyć, że nie uchronimy ich przed doświadczeniem przemocy w sieci. Możemy je jednak nauczyć, jak na nią reagować. Właściwa reakcja jest elementem higieny cyfrowej, na którą składają się chroniące zdrowie zachowania związane z używaniem internetu i urządzeń ekranowych. Jednym z jej obszarów są właśnie takie postawy, które chronią zdrowie psychiczne i społeczne.
Aby chronić dzieci przed przemocą w sieci, potrzebujemy także wsparcia ze strony państwa, niezbędnego do egzekwowania od właścicieli platform społecznościowych skutecznej weryfikacji wieku oraz bezwzględnej walki z materiałami promującymi przemoc lub zachęcającymi do podejmowania zachowań ryzykownych.
Od lat serwis YouTube pełen jest treści zwanych patostreamingiem, czyli materiałów wideo prezentujących rozmaite przemocowe zachowania, często wobec osób słabszych, lub uprzedmiotawiające kobiety. Obcowanie z tego typu treściami oswaja młodych widzów z przemocą, a niektórych może zachęcać do zdobywania popularności w ten sposób.
Podobne treści dzieci znajdą bez problemu na platformie TikTok. I chociaż media społecznościowe teoretycznie dostępne są od 13. roku życia, to jednak wielu rodziców pozwala swoim podopiecznym na korzystanie z nich znacznie wcześniej. Niestety, otwiera to drogę do kontaktu z destrukcyjnymi treściami oraz z osobami obcymi, które mogą namawiać dziecko do wysyłania zdjęć intymnych, odbywania czynności seksualnych online lub do spotkania (tzw. grooming). Stawiam zatem pytanie: jak to możliwe, że twórcy tych fantastycznych dóbr cyfrowych nie potrafią opracować rozwiązania, które mogłoby prewencyjnie blokować treści zagrażające dzieciom oraz ich twórców?
Jako rodzice i nauczyciele powinniśmy wywierać presję na polityków, aby spowodować, by państwo chroniło nasze dzieci w sieci. Służy temu między innymi trwająca właśnie otwarta „Inicjatywa na rzecz ochrony dzieci przed szkodliwymi treściami”, koordynowana przez Instytut Praw Dziecka im. Janusza Korczaka. Jej celem jest zdefiniowanie w toku szerokich konsultacji społecznych katalogu treści destrukcyjnych, które mogą następnie stanowić podstawę do działania w zakresie ochrony dzieci.
Na koniec pozostaje jednak kwestia świadomości nas samych, dorosłych. Zamiast strachu przed nowymi technologiami lub utyskiwania na „tę dzisiejszą młodzież”, zachęcam do spojrzenia na młode pokolenie z czułością: żyją w świecie, którego nikt z nas nie przewidział. Wychowujący ich dorośli nie mają doświadczeń, którymi mogliby się z nimi podzielić. Dzieci potrzebują naszej pomocy, aby dorastać w dwóch wymiarach: online i offline. Dlatego, czy nam się to podoba, czy nie, musimy wejść w rolę cyfrowych przewodników i interesować się ich światem. W internecie (sic!) i poza nim znajdziemy mnóstwo lektur, podcastów i materiałów wideo, z których możemy się dowiadywać, jak wspierać nasze dzieci w sieci. Niech motywacją do tego będzie wypowiedź jednej z nastolatek, którą znajdziemy we wspomnianym wcześniej raporcie Dojrzeć do praw:
Cienie internetu? To jest jedno wielkie pomieszczenie bez świateł. Włączmy je.