Nowe i nieznane. Edukacja zdalna z perspektywy rodziców. Oddajmy im głos.
„Obyś żył w ciekawych czasach”, mówi stare przysłowie chińskie. Pandemia mocno zweryfikowała szybkość i zdolność reagowania w kryzysowej sytuacji, zarówno w instytucjach, jak i w rodzinach. Zdalne nauczanie w początkowej fazie, czyli w 2020 r., to był chaos. Ale nie wszędzie, co wynika z moich obserwacji - matki czwórki dzieci w wieku uniwersyteckim, szkoły średniej i nauczania początkowego. Otóż prywatne placówki akademickie bardzo szybko dostosowały się do zaistniałej sytuacji: studenci dostali wytyczne dotyczące platformy do łączenia online, zajęcia były realizowane zgodnie z wcześniejszym, „normalnym” planem. Gorzej było z uniwersytetami państwowymi. Wiosna 2020 dla tych studentów to były po prostu wcześniejsze wakacje. A teraz szkoła średnia w dużym mieście: dyrekcja modelowo zorganizowała tok zajęć i już po tygodniu moje dziecko miało lekcje online praktycznie bez zmiany planu, czyli tak jak za „czasów normalnych”.
Podstawówka na wsi, gdzie mieszkamy, bardzo długo nie umiała odnaleźć rytmu i rok szkolny 2020 był stracony. Na szczęście w październiku wszyscy byli już przygotowani i zajęcia odbywały się w miarę sprawnie.
Nie czekałam na reakcję nauczycieli i sama zabawiłam się w nauczycielkę. Było to tym łatwiejsze, że moje dziecko (2 klasa podstawówki) nie potrafiło posługiwać się programem komputerowym i bez sprzeciwu przerabiało wszystkie przygotowane przeze mnie materiały. Miałam ten komfort, że chwilowo nie pracowałam i dysponowałam czasem, aby pomóc dziecku, przypilnować, aby pracowało systematycznie. Dla pracujących rodziców dzieci wczesnoszkolnych to był bardzo trudny okres. Cały mój czas poświęciłam dzieciom i rodzinie, starając się stworzyć pogodną atmosferę. Wszystko w życiu zależy od naszego nastawienia. Albo biadolimy, albo wychodzimy na arenę i bierzemy byka za rogi. Jestem w tej drugiej grupie. Już teraz mogę powiedzieć, że więzy rodzinne są jeszcze silniejsze, a co do nauki, to zweryfikują to testy w „normalnych czasach”.
Atmosfera w domu była bardzo naukowa. W każdym pokoju dziecko przed komputerem, ze słuchawkami na głowie. Wszyscy czuliśmy, że to czas bardzo wyjątkowy. Zamknięci w domu wcale nie czuliśmy się jednak więźniami. Bardzo cieszyłam się, że cała rodzina jest nareszcie w komplecie. Studenci zjechali na dobre, a przecież to nie były żadne święta czy przerwa semestralna. Bardzo zbliżył nas stół w kuchni, na który często wjeżdżały potrawy po raz pierwszy przeze mnie przygotowane. Pomyślałam, że to dobry czas na różne kulinarne eksperymenty. Miałam czas, bo świat zamarł, nie było żadnych pokus (teatr, kino, restauracja czy nawet spacer). W ruch poszły planszówki.
Wydaje mi się, że największe negatywne konsekwencje nauczania zdalnego poniosą najmłodsze dzieci szkolne oraz uczniowie nieco klas starszych.
Już teraz zastanawiamy się z mężem, jak w wakacje przeprowadzić dla naszego syna prosto, miło, skutecznie, a jednocześnie wakacyjnie, uzupełniający kurs historii, literatury, matematyki, fizyki, chemii... i wf-u.
Mam do porównania trzy poziomy szkół:
- studia. Trudno nauczyć się bycia inżynierem przez komputer. Niestety, uczelnia nie dała możliwości uczestniczenia w laboratoriach stacjonarnie.
- liceum. Niektórzy nauczyciele w bardzo przejrzysty sposób opowiadają, mają duży zakres wiedzy, wykorzystują ciekawe elementy – np. dzielą klasę na grupy do opracowania tematów, angażują młodzież do czegoś więcej niż bezproduktywne siedzenie na lekcjach.
- szkoła podstawowa. Wiele zależy od nauczycieli. Niektórzy starali się zmotywować dzieci do nauki (ciekawe linki do zadań, filmiki tłumaczące zagadnienia, konkursy), lecz nie wszystkim to wychodziło. Nudne zajęcia z wf, z techniki. Nauczyciele nie wymagający pokazywania zapisanych notatek z lekcji czy też uzupełnionych ćwiczeń. Chciałabym, aby najmłodszy syn (SP) powtarzał rok, ale niestety się nie da:(
Edukacja zdalna jest wyzwaniem dla każdej ze stron: zarówno dla rodziców, jak i dzieci czy nauczycieli. Każdy z nich zmaga się z zupełnie innymi problemami, które zdecydowanie wykraczają poza zakres edukacji. Rodzic nagle musiał w mniejszym lub większym stopniu przejąć rolę nauczyciela i, w całkowicie nowy dla niego sposób, zaangażować się w edukację dziecka. Zapewne ma to pewne plusy, jednak daleko mi od postrzegania tego w kategoriach budowania więzi rodzinnych.
Często rodzic nie ma wiedzy, a przede wszystkim przygotowania metodycznego, aby wspomóc ucznia. Przy dołożeniu do tego frustracji i problemów typowych dla dzisiejszych czasów, ciężko jest zdystansować się i rzeczywiście pomoc dziecku, tak aby go nie zniechęcić do danego zagadnienia. Również dzieci, wprost proporcjonalnie do długości czasu spędzanego w domu, tracą chęć i zapał do nauki, a także przestają odnajdować się w relacjach społecznych. Jako rodzic właśnie w tym widzę największy problem. Szkoda mi zarówno dzieci rozpoczynających przygodę ze szkołą, które nie miały okazji wdrożyć się i poznać, na czym polega nauka, zapoznać z dziećmi i panią, jak i nastolatków, dla których szkoła to czas randek, pierwszych miłości i spotkań towarzyskich.
Jestem natomiast pozytywnie zdziwiona, jak wielu nauczycieli potrafiło się odnaleźć w nowej formie nauczania. Widać ogrom pracy, jaki wkładają, aby przekazać wiedzę dziecku możliwie jak najciekawiej i zapewnić namiastkę normalności. Mimo trudu, żaden eksperyment na yt nie zastąpi tych na żywo w sali chemicznej, a wysłane prace plastyczne nie cieszą tak, jak te pokazane na żywo. Warto, aby pewne wypracowane podczas pandemii wzorce zostały na stałe, jako wsparcie edukacji stacjonarnej, ale zdecydowanie niech jak najszybciej szkolnictwo wróci do czasów sprzed pandemii, z korzyścią dla dzieci, nauczycieli i rodziców.