Przypadki chodzą po ludziach: w tygodniu, gdy zastanawiałam się nad treścią poniższego artykułu, mój pięciolatek oglądał Nelę – Małą Reporterkę, odcinek o Birmie i klasztorze buddyjskim, do którego wstępują na pewien czas również dzieci. Serię zresztą bardzo polecam, jest niepowtarzalna. Mnich zapytany przez Nelę o to, czy dzieciom w czasie pobytu w klasztorze wolno się bawić, odpowiedział mniej więcej: „O, nie, nie mogą! Nie mogą spędzać czasu na zabawie: grać ani rywalizować w żaden sposób. Każdy rodzaj walki jest zakazany”.
– Oho – pomyślałam. – Nieoczekiwanie odpowiedź nadeszła z zupełnie innej cywilizacji. Naturą zabawy jest (również?) walka i rywalizacja – przynajmniej na niby. W rodzeństwie – z całą pewnością nie tylko na niby.
„Siostrzyczko, na dwoje jabłuszko rozkroję, połowę Ci dam…”
Czy rodzeństwa mogą być zgrane i zgodne? Z całą pewnością mogą. Najczęściej jednak w jakiejś mierze ze sobą wojują, choćby symbolicznie i od czasu do czasu. Teoretycznie można się z tym pogodzić, ale w praktyce – zwłaszcza rodzicom – pogodzić się jest raczej trudno. Wraz z rozwojem liczebności rodziny pojawiają się kolejne fronty pochłaniające rodzicielską energię. Tak bardzo chcielibyśmy, żeby dzieci były z zasady zgodne i pełne wzajemnej wyrozumiałości, że nie chcemy przyznać, jak wielką rolę ma do odegrania zestaw intensywnych, skrajnych uczuć pojawiających się w rodzeństwie. Niechęć, przeżywana w dziecięcych emocjach jako prawdziwa nienawiść, obok miłości, przeżywanej jako czułość i najlepsza komitywa. Oba przeżycia są zamienne, oba silne. I jeśli uda się zachować między nimi odpowiednią proporcję, taki poligon zapewnia niepowtarzalne przygotowanie do życia. „Jeśli rodzeństwo wzrasta obok siebie w sprzyjających warunkach, można tych uczuć doświadczyć, wytrzymać je i zintegrować” – pisze Katherina Ley w książce Rodzeństwo – miłość, nienawiść, solidarność – „ambiwalentność uczuć odgrywa ważną rolę we wszystkich bliskich relacjach”. Charakterystyczne, że w sytuacjach kryzysowych (przymusowe rozstanie, np. skutkiem poważnej choroby i pobytu w szpitalu) ta ambiwalencja czasowo znika.
Sztuka wojny poprzez zabawę
Pomijając klasyczne robienie problemów przez dzieci (typu: „mamo, on na mnie oddycha”), rywalizację o miejsce w aucie, liczbę zjedzonych naleśników, wielkość porcji lodów, porównywanie prezentów spod choinki, skarżenie na siebie nawzajem i całe mnóstwo opcjonalnych konfliktów – przeanalizujmy czas zabawy. Ten, który zmęczonym obowiązkami rodzicom jawi się jako czas beztroski i przyjemności. „Dlaczego wy się nie możecie dogadać, dlaczego zawsze musicie się kłócić!”. I nic to, że niejeden pedagog wskazuje, że zabawa jest pracą dziecka. To kolejna rzecz po skrajnych uczuciach do własnego rodzeństwa, o której jakoś nie lubimy pamiętać. Powtórzmy: zabawa jest dla dziecka pracą – i wiąże się ze wszystkimi trudnymi doświadczeniami i uczuciami, które pojawiają się w pracy. Rozczarowaniami, bezradnością, brakiem pomysłów, nudą, porażkami… A teraz porównajmy ten rodzaj jednoosobowego zajęcia z pracą w zespole. W rodzeństwie, w którym rywalizacja o ograniczone wspólne zasoby jest stanem naturalnym. Oto zabawa, pardon, praca w zespole znanym z Władcy much (nie, nie z serialu Włatcy móch)… Robi się gorąco!
Można spierać się o wiele rzeczy. O wybór koncepcji zabawy. O jej zmianę w trakcie. O własność zabawek. O używanie własności leżącej odłogiem. O wkroczenie na terytorium. O drażnienie zapowiedzią napaści i zwycięstwa drugiej strony („i wtedy spadnie na twój zamek bomba moich!”). O charakterystykę akceptowalnych zabawek („To dziewczyńskie, to chłopackie – fuuu!”, „To dla maluchów, dzidziusiów takich jak ty!”). O głupawkę, która nagle pochłonęła jednego z partnerów dotychczasowej zgodnej zabawy. O głupawkę obustronną, której efekt zabolał, bo ktoś przycisnął, ktoś stracił równowagę, ktoś dostał twardym elementem poduszki, ktoś strącił cenną budowlę… I pewnie można by tak jeszcze długo wymieniać.
„Czyli że mamy nie reagować?!”
Skoro już sobie wyjaśniliśmy, że konflikty są w rodzeństwie naturalne, a nawet oczekiwane i tylko nieliczni szczęśliwcy wśród rodziców mają dzieci o temperamentach w konstelacji typu „święty spokój”, musi paść sakramentalne pytanie. „Czyli nie reagować, pani psycholog, mają się bić i wyzywać, wyrywać sobie zabawki, a ja mam nie interweniować, bo to zupełnie normalne?”. Psycholog odpowiada z kolei standardowym: to zależy. Jest wiele zmiennych, które musimy wziąć pod uwagę, żeby zareagować mądrze i z dobrym skutkiem. Spróbujmy stworzyć skróconą listę – proszę jednak wybaczyć, jeśli da się w niej dopatrzyć pewnych sprzeczności. Wszystkie te zasady są słuszne w pewnych okolicznościach, trafnie dopasowane. Znać je plus trafnie dopasowywać – to cała sztuka.
Zasada pierwsza:
Niemal wszystkie konflikty w rodzeństwie toczą się w kontekście nasłuchu rodzica. Czy uda się go wkręcić w koalicję? Czy uda się utrwalić rolę w rodzinie, np. wiecznie uniewinnianego malucha? Czy uda się przekazać rodzicowi odpowiedzialność za wymyślenie rozwiązania? Interweniujemy po to, żeby stworzyć ramy do samodzielnego dogadania się dzieci. Czasem dosłownie protezując niezdolnych do cywilizowanych ustaleń braci czy siostry. Jak? Dajemy znak, że wierzymy w ich możliwości: „Wiem, że potraficie się dogadać” – działa, gdy są jakieś szanse na dogadanie. Zadajemy pytania pomocnicze: „Jak myślisz, o co chodzi twojemu bratu?”. „Proszę, powtórz swoimi słowami, dlaczego on się na ciebie zdenerwował”. Stawiamy granice, zabezpieczające nasze uszy, osoby i mienie – jeśli mamy szansę na to, że delikwenci się zastosują: „Możecie się spierać, ale ja nie muszę tego słyszeć – proszę, wróćcie z ogrodu, jak dojdziecie do rozwiązania”. „Chcę, żebyście stanęli metr od siebie i metr od lusterka. Teraz macie trzy minuty na ustalenie, kto jedzie z przodu”. Nazywamy emocje, które są bardzo silne: „Jest ci bardzo smutno, że miś się rozdarł od waszego ciągnięcia”, „Jesteś wściekły na to wyzwisko”. Przedstawiamy opcje, jakie widzimy, a na które dzieci nie wpadły. Czasem po prostu nie robimy nic, powstrzymując się od reakcji np. na wrzask, którego rolą jest wyłącznie wciągnięcie nas w konflikt – jeśli doświadczenie nauczyło, że nic niebezpiecznego się nie dzieje. Stopniowo dzięki takim interwencjom dzieciaki powinny coraz częściej stosować te sposoby we własnym zakresie.
Zasada druga:
Syn moich znajomych przez kilka dni był z siostrą u babci. Bawili się modelowo grzecznie, babcia ich pochwaliła. Przy odbiorze wyznał mamie: „Nie kłóciliśmy się, ale to było straaasznie męczące”. Negocjacje, trzymanie swoich emocji na wodzy, ustępowanie, dopasowywanie się – zużywają energię dziecka. Tryb starania się ją zużywa.
Od czasu do czasu premiujmy zgodną zabawę w ustalonych ramach czasowych, zwłaszcza gdy zestaw bawiących się ma tendencję do konfliktów. W ograniczonym czasie to bardziej realne. W praktyce: „Pobawicie się spokojnie przez półtorej godziny, żebym skończyła artykuł, będziecie mogli pooglądać waszą bajkę przez pół godziny”. „Dzieciaki, które nie dogadują w zabawie maluchom do czwartej, idą z nami na lody”. „Znajdziecie sposób na bycie w jednym pokoju bez krzyków – za pół godziny pogramy razem w Sushi”. Zwiększamy w ten sposób motywację według zasady Premacka, czyli babci: najpierw wysiłek, potem coś pożądanego. Sceptycy metod behawioralnych uznają to za przekupstwo, które do niczego nie prowadzi. Tymczasem jak najbardziej prowadzi do czegoś cennego! Dla wielu dzieci to pierwsze lub jedno z nielicznych doświadczeń, że jednak umieją bawić się bez nerwów z rodzeństwem oraz że to w ogóle możliwe. Z takiego doświadczenia wyciągną wnioski. Dla rodzeństw to też pretekst do współpracy dla zysku. O ile błędem byłoby ciągłe stosowanie takiej strategii, odbierające autentyczność relacji i odpowiedzialność dzieci, to nie rezygnowałabym z tej techniki a priori. Różne kreatywne warianty takich wyzwań (np. tygodniowe nieprzekroczenie liczby wyzwisk z czarnej listy; punkty za godziny zgody; zbieranie sytuacji pochwał krzyżowo – brat chwali siostrę, siostra brata, za punkty do wspólnej puli na wymianę) czasem stosuję w terapii – i one naprawdę świetnie się sprawdzają, zaskakując, bawiąc i wybijając z wyślizganych torów.
Zasada trzecia:
Również wynika z powyższej anegdotki. Dbajmy o to, by dzieci mogły odpocząć od siebie. Przestrzennie, zapewniając im osobisty kącik, również na ich rzeczy, zbiory, prace – do którego nie ma dostępu zwłaszcza młodsze rodzeństwo. Czasowo. I akustycznie. To oznacza praktyczne rozdzielenie dzieci od czasu do czasu. Dystans, możliwość pobycia osobno, odpoczynku od siebie zazwyczaj zwiększają prawdopodobieństwo zgodnej zabawy.
Zasada czwarta:
Bez własnego przykładu się nie obejdzie. Choć niestety nie wykazuje on działania czarodziejskiej różdżki, jak oczekują niektórzy młodzi rodzice. Mój ulubiony cytat z rodziny: „my jesteśmy spokojni, to i nasze dzieci będą” – oj, los bywa przewrotny. Albo pula genetyczna. Niemniej, do rzeczy: dzieci podpatrują nasz sposób bycia z innymi, odnoszenia się do nich w konfliktowych sytuacjach, radzenia sobie z emocjami. Jeśli sami na przeszkody reagujemy rzeczową komunikacją, nie wybuchami czy presją; jeśli jesteśmy w stanie wykoncypować z drugą osobą rozwiązanie, z którego są zadowolone obie strony – dzieci mają od kogo się uczyć i co podpatrywać.
Zasada piąta:
Jej dokładny opis znajdziemy w znakomitej, choć różnie przyjmowanej przez polskich rodziców książce Rodzeństwo bez rywalizacji. Kryptonim: bez prześladowców i bez ofiar. Jeśli musimy interweniować ze względów bezpieczeństwa, to poszkodowanego obdarzamy uwagą, nie napastnika. To wbrew odruchowej reakcji wielu rodziców, którzy niechcący wzmacniają, obdarzając swoją uwagą tego, kto łamie zasady. Trudne, ale faktycznie niezwykle skuteczne jest powstrzymanie się od napadania na to z dzieci, które zachowało się nie OK. Powstrzymanie się od wszelkich wtłaczających w rolę określeń, typu: „Dlaczego ty zawsze jesteś taki wstrętny? Czy ty nie możesz raz w życiu spokojnie się z nim pobawić?” również jest tu nieodzowne. Odklejamy etykiety („bo ja jestem kłótliwy i co mam zrobić?”) – wskazujemy na to, co wychodzi dobrze, dajemy nadzieję i stawiamy wymagania opierając się na tym, że wierzymy w dziecko – ono jest w stanie i potrafi zachowywać się OK. Czasem to nie jest proste i wymaga od nas ogromu samoopanowania, gryzienia się w język, uspokojenia się w odosobnieniu. Działa, jak każda metoda wynikająca ze zmiany postawy, wielokrotnie powtórzona, wprowadzona do swojego standardowego postępowania.
Zasada szósta:
Zrozumienie dla trudnych emocji – tych, które wydają nam się bez sensu; z którymi się nie zgadzamy; które nam się nie podobają; wreszcie tych, które budzą w nas jakieś własne trudne kawałki. Wysłuchanie z uwagą, o co naprawdę chodziło w konflikcie i jak kto się poczuł. Nazwanie tego, czego dziecko nie umie nazwać oraz przyjęcie bez zaprzeczania, umniejszania albo tłumaczenia, że nie miało racji – to wielka sztuka, która potrafi (autentycznie) zapobiec połowie problemów wychowawczych. Co więcej, dzięki takiemu uważnemu słuchaniu bez zaprzeczania zazwyczaj dowiadujemy się znacznie więcej, niż bylibyśmy w stanie się domyślić – i możemy nasze dalsze działania oprzeć o kompletny ogląd sytuacji.